Tedowi zabawny wydał się fakt, że wynalazcą tej metody był poczciwy staruszek Archimedes, żyjący w epoce, gdy o lotach kosmicznych nikt jeszcze nie marzył. Prawo Archimedesa okazało się bardzo użyteczne: każde ciało traci na ciężarze tyle, ile waży ciecz przez nie wyparta; jeśli, więc ciało straci cały swój ciężar, to oczywiście nawet przy największych przyspieszeniach nie waży pozornie n i c!
Lot kontrolowali na zmianę Max, Adam i Har, oczywiście nie wychodząc ze swych pojemników. Pozostali mogli teraz do woli odsypiać trudy gorączkowych przygotowań przedstartowych.
Przed wejściem na orbitę dokoła Flory wyredukowano przyspieszenie do normalnej wartości i wtedy Har poinformował dokładnie załogę o planach i metodzie badań.
Pierwszym zadaniem było oczywiście wykonanie możliwie dokładnych zdjęć powierzchni planety.
Ekrany jaśniały z minuty na minutę. Szare strzępy chmur rzedły w miarę zbliżania się do powierzchni planety, ustępując miejsca zarysom kontynentów. Fantastyczna barwna mapa, rozpostarta na wypukłej powierzchni kuli, w pełni usprawiedliwiała nazwę, nadaną planecie: Flora wyglądała naprawdę kwitnąco.
Na obszarze objętym teleobiektywami kamer dominowała soczysta zieleń rozłożona ogromnymi plamami, gdzieniegdzie przesłoniętymi jeszcze subtelną woalką niskich obłoków czy oparów. Zieleń cięły gęsto wstążki rzek i strumieni, lśniące odblaskiem rtęciowej bieli i splatające się w węzły jezior i rozlewisk.
Okrążali planetę w płaszczyźnie równika. Obiektywy penetrowały jej powierzchnię na północ i na południe, aż po daleki horyzont. Automat fotogrametryczny rejestrował skrupulatnie szczegóły terenu, wyrzucając ze swego wnętrza coraz to nowe fragmenty kolorowej mapy.
Niezależnie jednak od tego wszystkie oczy utkwione były w ekran. Har co chwila powiększał zbliżenie. Obraz na ekranie zbliżał się gwałtownie, jakby rakieta opadała nagle o kilkaset kilometrów niżej, potem na powrót odpływał w głąb ekranu, obejmując większy obszar terenu.
— Wygląda to jak pierwotna dżungla — powiedział Har, odrywając na chwilę zmęczone wypatrywaniem oczy od ekranu. — Żadnych śladów osiedli ani jakiejkolwiek gospodarki.
— Dużo wilgoci, bogata szata roślinna, zawartość tlenu około dwudziestu procent-meldował Adam, pochylony nad pulpitem telemetrycznym. — Idealne warunki dla rozwoju złożonych form życia opartego na białku!
— Nie sądzę, aby stąd wywodzili się twórcy Starej Bazy — stwierdził z przekonaniem Max z głębi fotela pilota. — Przy tak wysokim poziomie technicznym musieliby w znacznym stopniu przekształcić swą planetę. A tu — ani śladu szlaków komunikacyjnych, miast i ośrodków życia.
— Nie zgadzam się! — zaprotestował Ted, nie chcąc tak od razu pogodzić się z faktami. — To, że przyroda planety przedstawia nam się w naturalnym stanie, świadczyć może, iż mieszkańcy planety umyślnie nie zakłócają tego stanu! Przecież w historii cywilizacji ziemskiej znane są fakty bezmyślnego niszczenia naturalnego środowiska biologicznego, co mściło się później na gospodarce i zdrowiu ludności. Zatruwano rzeki chemikaliami, wycinano lasy, powodując zmianę klimatu na znacznych obszarach lądu… Podobnie z miastami i ośrodkami przemysłowymi; w pierwszej fazie uprzemysłowienia powstały miasta-kolosy, w których nie było czym oddychać…
— Widzę, że przydała ci się lektura zadana przez Hara — mruknął Max, udając powagę. — Oczywiście, daleko posunięta deglomeracja może spowodować tak równomierne uprzemysłowienie, że na każde sto kilometrów kwadratowych planety przypadać będzie pojedynczy chałupnik, w niczym nie zakłócający swoją działalnością naturalnego środowiska biologicznego… Na tej planecie widać osiągnięto już ten idealny stan.
— Może oni zamieszkują w podziemnych miastach? — nie dawał za wygraną Ted.
— A dlaczegóż by mieli pozbawiać się pięknych widoków i świeżego powietrza? — zaprotestowała tym razem Ewa. — Nie, Ted. Jeśli w siedemnastym okrążeniu planety na niskiej orbicie nie jesteśmy w stanie dostrzec choćby śladów działalności rozumnych istot, to nie ma ich tu, i już.
— Skład atmosfery bardzo przypomina skład powietrza w Starej Bazie — zauważył Adam, — Niczego to jednak nie dowodzi. Zauważcie ponadto, jak wyraźnie widać poszczególne strefy roślinności: pas równikowy zieleni się najobficiej. Dalej zieleń jaśnieje, przechodząc w zabarwienie złotawo-żółte; roślinność zanika w miarę zbliżania się ku biegunom. Wiąże się to z faktem, iż oś planety jest prostopadła do płaszczyzny orbity i pory roku nie występują. Każda strefa ma ustabilizowane warunki klimatyczne, a wegetacja roślinności musi odbywać się w sposób ciągły, bez cyklicznych zmian rocznych.
W polu widzenia kamer zalśnił niewysoki grzbiet górski. U jego podnóża, spod zielonego obszaru lasów, przezierały jaśniejsze plamy, jakby nasłonecznione obficie polany. Wysokość zmniejszyła się na tyle, że pancerz rakiety darł już gęstniejące warstwy atmosfery, a wskaźniki temperatury powłoki rozedrgały się, balansując wokół połowy skali. Grzbiet górski rozpościerał się już teraz prawie pod statkiem. Oglądane w dużym zbliżeniu stożki skał rzucały krótkie cienie.
— Tam! — krzyknął nagle Har, wskazując jakiś punkt ekranu.
Spojrzenia wszystkich skupiły się na maleńkiej iskierce światła połyskującej na jednym ze szczytów. Wyglądało to jak odblask słońca na kawałku stłuczonego szkła, rzuconego między kamienie. Biorąc jednak pod uwagę odległość, musiała to być spora powierzchnia odbijająca. Adam rzucił się w kierunku spektrografu.
— Ee, do licha — mruknął po chwili z nutą zawodu w głosie. — Tu jest pełne odbicie światła słonecznego!
— A ty myślałeś, że laser? — uśmiechnął się Har. — Dobre i to!
— Czy sądzisz, że to heliograf, jakaś sygnalizacja świetlna? — zagadnął Ted.
— Nie wiem. Może ktoś po prostu puszcza „zajączki” lusterkiem? — odrzekł Har wymijająco. — W każdym razie to już jest coś, od czego można zacząć… Max, czy możesz wylądować tak, abyśmy mieli jak najbliżej do tego punktu?
— W górach nie podejmuję się siadać, ale na którejś z tych polan — czemuż by nie? Poczekaj, zaraz przeliczę trajektorię lądowania.
Palce pilota przebiegały wprawnie po klawiaturze, ekran kalkulatora oplotły na chwilę zwęźlone krzywe równania różniczkowego.
— Optymalne warunki lądowania będziemy mieli po dwóch jeszcze okrążeniach — powiedział po chwili Max. — Zróbcie dokładny namiar położenia tego świecidełka, a potem wszyscy na fotele. Będą spore przeciążenia przy wytracaniu prędkości.
„Sum” wylądował na środku dużej polany, wśród brunatnego koliska wypalonej ziemi.
Polana była pokryta wielobarwnym dywanem niskiej, lecz gęstej roślinności. Brzegi jej okalała zwarta ściana zarośli, spoza której przezierały miejscami ciemnobrunatne pnie wysokich drzew. Przez chwilę penetrowali polanę i skraj puszczy za pomocą kamer i lornet.
— Nikt nas jakoś nie wita… — powiedział Ted. — Nieładnie ze strony gospodarzy…
— Jeszcze w epoce przedkosmicznej wywiódł ktoś uczenie — zauważył Max — iż napotkanie mądrzejszych od nas istot na planecie, do której zdołamy dotrzeć, jest niemożliwością. Gdyby bowiem osiągnęły przed nami odpowiedni poziom rozwoju, przybyłyby do nas pierwsze.
— Pogląd słuszny, ale jedynie wtedy, gdy się założy, że podróże kosmiczne są koniecznością życiową wysoko rozwiniętych istot. Jeśli jednak ktoś mądrzejszy od nas doszedł do innego wniosku i inaczej ukierunkował wysiłki techniczne? — zauważyła Wera.
Читать дальше