— Nie, to po prostu automatyczna śluza! — wykrzyknął Ted wskazując drugie drzwi.
Otworzyły się dopiero teraz. Prowadziły do wykutego w skale krętego, lecz szerokiego korytarzyka. Gdy minęli drugi zakręt, oczy ich uderzył blask dziennego światła.
Stanęli u wylotu pieczary i nawet trzeźwy zawsze Ted nie potrafił się oprzeć pełnemu zachwytu osłupieniu: przed nimi roztaczał się głęboki skalny kocioł, otoczony sterczącymi stromo ścianami skał.
— Wnętrze krateru… — wyszeptała Ewa.
Ted skinął głową.
— Tak, to musi być Fermi od środka. Z zewnątrz zupełnie niedostępny, chyba że z powietrza… Ależ tak! Oni na pewno tu lądowali. Tam w dole musi być gdzieś ich kosmodrom.
Biaława wstęga drogi jezdnej spadała w licznych serpentynach po stromym zboczu. Wyżej, nad otworem, którym tu przybyli, połyskiwały ostre szczyty obrzeża krateru. Wiodły ku nim drobne, wykute w skale stopnie, a na bardziej stromych odcinkach widać było klamry i haki.
Dno krateru leżało jeszcze w cieniu.
— Tu nie widać żadnych pojazdów, żadnych śladów ich bytności. Czyżby naprawdę nie było ich już na planecie? — zastanawiała się głośno Ewa.
— Może nieobecność ich jest tylko chwilowa… — powiedział Ted. — Najlepiej zejdźmy niżej i obejrzyjmy dno kotła.
Pobiegli wijącą się drogą w dół. Z góry wydawało się, że to znacznie bliżej. Po dwudziestu dopiero minutach dotarli do skraju ziejącej na samym dole ciemnej wyrwy. Jasna smuga szosy spływała jakby poza brzeg urwiska. Ostrożnie, trzymając się za ręce podeszli nad sam brzeg i spojrzeli w dół. Ted cofnął się gwałtownie, oczy Ewy rozszerzyły się z przerażenia.
Zwisająca w dół wstęga szosy kończyła się o kilka metrów poniżej krawędzi, tworząc jakby nadtopione potwornym żarem sople. Dno i ściany leja wyglądały jak miejsce straszliwego kataklizmu: skała, rozdarta potężną jakąś siłą, rozerwana na setki wielkich i tysiące małych brył, wśród których tu i ówdzie sterczały stopione i pogięte kikuty konstrukcji, wsporników, płyt i rur. Na samym dnie widoczna była tylko jedna bezkształtna masa stopionej na żużel materii.
Ted wyszarpnął z kieszeni wskaźnik promieniowania. Z dna leja promieniowało niezbyt silnie, lecz zupełnie wyraźnie.
— Chyba… oni już tu nie wrócą — powiedziała Ewa cicho.
— Jeśli to był wybuch termojądrowy, to musiał nastąpić bardzo dawno. Sądząc z rozmiarów zniszczenia, bezpośrednio po eksplozji promieniowanie było potężne.
Nie mieli wątpliwości, że to, co oglądają, jest miejscem straszliwej klęski istot, które opanowały w tak wspaniałym stopniu technikę lotów kosmicznych, automatykę i z pewnością wiele innych dziedzin pozwalających zwyciężać czas i przestrzeń. Ted i Ewa milczeli, nie patrzyli na siebie, jakby zawstydzeni w obliczu tak wstrząsającej tragedii. Mimo iż nie widzieli dotąd tych istot, nie domyślali się nawet ich wyglądu, nie znali ich celów i nie wiedzieli, skąd tu przybyły — odczuwali współczucie, żal, smutek. Jakkolwiek bowiem oni wyglądali — przybyli tu przecież, pędzeni taką samą chyba, jak ludzka, ciekawością otaczającego ich świata.
— Myślisz… że wszyscy zginęli? — zapytał wreszcie Ted.
— Pewnie tak. A gdyby nawet część ich została w tej bazie, gdzie nie sięgnęła eksplozja, to przecież sam stwierdziłeś, że katastrofa miała miejsce bardzo dawno… Nie wiadomo, co prawda, jak długie jest i c h życie, ale…
— Tak. Ponadto wszystko wskazuje na to, że odlatywali; może na krótko, może mieli powrócić, może…
— I nie zostawili nawet żadnych pojazdów, żadnych środków transportu. Wszystko musiało być tu, na dole, gdy stało się to nieszczęście. Może właśnie ładowali rakietę…
— Zaraz. Po co te domysły. Chodźmy na górę, może w bazie za tymi pozamykanymi drzwiami czeka na nas rozwiązanie zagadki.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
O DWÓCH CZARNYCH BRODACH, ZBYT NISKICH DRZWIACH O PRZYGOTOWANIACH DO WYPRAWY NA FLORĘ
Zajrzeli już do kilku pomieszczeń, wyglądających na laboratoria naukowe. W trzecim z kolei „pokoiku” wszystkie ściany naszpikowane były jakby cienkimi szpilkami. Ewa ujęła koniec jednej z nich — „szpilka” okazała się cieniutkim pręcikiem, tkwiącym w ścianie na głębokość kilkunastu centymetrów. Po wyjęciu go pozostał maleńki otworek. Na środku tego samego pomieszczenia stał jakiś duży przyrząd przypominający pulpit połączony w jedną całość z ogromnym fotelem. W pulpicie obok kilku wystających szczegółów o niewiadomym przeznaczeniu widniał również rząd podobnych otworków, w które bez trudu można było wsunąć krystaliczne pręciki. Ewa po chwili wahania wsunęła jeden z nich w pierwszy z brzegu otwór w pulpicie. Rozległ się dźwięk doskonale słyszalny nawet przez hełmy skafandrów. Wysokie, świdrujące tony ułożone były w serie urywanych to znów przeciągłych dźwięków. Balansując na granicy słyszalności ludzkiego ucha, cichły czasem zupełnie, uciekając w zakres ultradźwięków. Po chwili słuchania można było zauważyć jakąś prawidłowość, uporządkowanie w ich następowaniu — jakby pewną regułę kompozycji, której podlegają.
— Czy to ich mowa? — spytał Ted, gdy dźwięki ucichły.
— Nie wiem. — Ewa wyjęła z otworu pręt i włożyła inny.
Nastąpiła istna ulewa tonów, tak bardzo odmiennych od poprzednich, że trudno byłoby nawet je porównywać.
— Może to zapisy jakichś danych pomiarowych… To mi bardzo przypomina sygnały telemetryczne z satelitarnych stacji automatycznych — zastanawiał się Ted.
— Czy nie przychodzi ci do głowy, że to może być ich muzyka?
— Muzyka? — Ted był wyraźnie zaskoczony. — Czy sądzisz, że nie mieli nic lepszego do roboty, jak słuchać muzyki?
— Skąd wiesz, jaką rolę mogła ona odgrywać w ich życiu?
— Na takim poziomie rozwoju…
— Och, Ted, jak wielu rzeczy nie rozumiesz zupełnie! — obruszyła się Ewa. — · A poza tym chwilami robisz wrażenie, jakbyś zbyt dokładnie znał te istoty… Albo może porównujesz je zbyt dosłownie do ludzi… Ale porównanie takie jest zupełnie błędne… Zapominasz, że ci wszyscy ludzie, których znamy — nasi rodzice czy pozostali uczestnicy wyprawy — są wyrwani ze swego normalnego środowiska, jakim jest cała społeczność ludzka!
— Tamci też byli w podobnych warunkach, dlatego takie właśnie porównanie jest najsłuszniejsze! — upierał się Ted.
— Nie wiem, może masz rację, ale według mnie wszystko zależy od poziomu techniki… Tylko że w zupełnie inny sposób, niż sobie to wyobrażasz. Technika nie powinna niszczyć innych wartości — powinna dać ludziom więcej czasu na zajmowanie się sztuką, literaturą… Jeśli więc oni, ci nie znani nam przybysze, mogli sobie pozwolić na odpoczynek przy muzyce, to na pewno z tego korzystali. Myślę, że wiele z naszych współtowarzyszy też skorzystałoby z takiej przyjemności, gdyby nie napięte do ostatnich granic plany naukowe ekspedycji.
— Spróbuj włożyć jeszcze jeden pręt. — Ted nie mógł chwilowo znaleźć jakiegoś kontrargumentu.
Dźwięk, który teraz uderzył ich uszy, był zupełnie odmiennego rodzaju: zamiast spodziewanych czystych tonów rozległy się chrapliwe i ostre. Znieruchomieli oboje, potem spojrzenia ich spotkały się na chwilę. W dźwiękach, urywanych i szorstkich, można było rozpoznać coś w nieokreślony sposób bliskiego, choć treść pozostawała niezrozumiała.
— To musiało wyjść z ust… człowieka lub istoty o niezmiernie podobnej budowie narządów mowy! — powiedziała wreszcie Ewa stłumionym szeptem.
Читать дальше