— Rzeczywiście! — Ewa popatrzyła na swój atmosferometr. — I skład powietrza też zupełnie odmienny…
Kulista główka przyrządu jarzyła się pomarańczowo. W trującej atmosferze Orfy świeciła jaskrawą czerwienią.
— Czy jesteśmy… uwięziem? — spytała Ewa. — Jakoś nie widać gospodarzy…
— Spróbujmy się przekonać — rzucił Ted, tknięty nagłym pomysłem. — Chodź!
Pociągnął Ewę w stronę miejsca, na którym wylądowali zniesieni niezwykłą „windą”. W chwili gdy stanęli na ciemnym kwadracie, uniósł się on najpierw wolno, potem coraz szybciej i po chwili znajdowali się znowu we wnętrzu sześcianu, nad powierzchnią ziemi.
— Popatrz! — zawołała Ewa radośnie, wskazując na powoli odsłaniający się otwór wejścia.
Wybiegli na zewnątrz. Płyta zasunęła się bezszelestnie na dawne miejsce i tylko pozrywane łodygi pnączy świadczyły, iż przed chwilą się poruszyła.
— To chyba znaczy, że oni nie wiedzą jeszcze o naszych odwiedzinach, a ten dźwig działa automatycznie! — powiedział Ted, chwytając z trudem oddech po szaleńczym biegu w kierunku pełzaka.
— Lub też chcą nas w ten sposób przekonać o swych przyjaznych zamiarach — dodała Ewa, która zawsze wolała być optymistką.
— Można i tak… — powiedział Ted w zamyśleniu. — Tylko że stąd wcale nie wynika, co należy teraz przedsięwziąć. Jeśli to były zaprosiny, to niegrzecznie byłoby teraz odjechać. Jeśli natomiast nie wiedzą o nas jeszcze, to może lepiej im się nie narzucać… Radiostacja bazy wciąż wyłączona, a nasza za słaba, by zawiadomić Atrosa o odkryciu… Właściwie mamy dużo czasu, zdążymy jeszcze wrócić do bazy.
Ewa domyśliła się, że Ted ma ogromną ochotę ponownie zjechać do podziemi. Ona również nie miałaby nic przeciwko temu. Wiedziała, że decyzja do niej należy — po niefortunnej wyprawie na boloty Ted nie śmie narzucać jej swego zdania. Zdrowy rozsądek podszeptywał, by jak najprędzej dotrzeć do bazy… Czymże jest jednak zdrowy rozsądek wobec perspektywy pierwszego w dziejach astronautyki kontaktu z istotami z innego świata?!
— Chodźmy! — zadecydowała nagle.
Podniósł na nią oczy, nie rozumiejąc jeszcze.
— Chodźmy… — powtórzyła ciszej. — Tam, na dół. Ostatecznie po to tu jesteśmy. Mamy podstawy do przypuszczeń, że oni są przynajmniej tak samo mądrzy, jak my. Chyba się dogadamy. Inteligentna istota nie atakuje drugiej takiej samej lub… podobnej bez ostrzeżenia i powodu… A zresztą, gdy się powiedziało „a”, trzeba powiedzieć i „b”.
— Bardzo dobre przysłowie!
Ted uradowany uściskał Ewę tak mocno, że aż się oboje zaczerwienili.
— Jesteś wspaniałą dziewczyną! — powiedział z entuzjazmem, a potem, jakby dla równowagi dodał: — Będzie z ciebie pierwszorzędny badacz kosmosu, mimo skłonności do poezji tych czternastowiecznych romantyków…
— Zdaje się, że trochę pokręciłeś chronologię!
— Drobiazg! — rzucił beztrosko, wyłażąc z pojazdu.
— Jakieś tam głupie pięćset lat! — roześmiała się. — Sława pierwszych odkrywców cywilizacji pozaziemskiej przetrwa znacznie dłużej!
— Jeśli uprzednio cywilizacja pozaziemska nie upiecze ich na rożnie! — odciął się Ted.
— Głupiś! — powiedziała Ewa z powagą. — Oni na pewno nie lubią pieczeni. Wolą krwawy befsztyk. Z ćwikłą.
— Tylko nie z ćwikłą, wypraszam sobie! Nie mogę patrzyć na buraki! — zaoponował Ted.
Ten makabrycznie żartobliwy nastrój minął im, jak ręką odjął, gdy stanęli przed wejściem do sześcianu. Spoważnieli natychmiast, twarze im przybladły.
— Może jednak… zostaw miotacz — powiedziała Ewa niepewnie. — Niewiele nam pomoże, a wygląda podejrzanie. Mogą zapytać, do czego służy…
Ted zawahał się, lecz zawrócił i odłożył broń na fotel w kabinie pełzaka.
— No, nie mogę powiedzieć, że im nie okazujemy pełnego zaufania! — westchnął, wróciwszy. — Wszystko zgodnie z instrukcją: spokój, delikatność, zaufanie… jeszcze tylko „zachować się uprzejmie i z godnością”, a będziemy zasługiwać na najwyższą ocenę z praktycznego stosowania sławnej „Instrukcji na wypadek Kontaktu z Obcą Cywilizacją”… A szczerze mówiąc, to czysta bzdura… Ciekawe, kto to układał? Na pewno w życiu nie był dalej niż na Księżycu. No, może najwyżej na Marsie… W każdym razie licho wie, co u nich jest uprzejmością… Może na przykład… kiwanie siedemnastą macką, licząc od lewej. Skąd ja im wezmę macki, szypułki i te wszystkie inne kalafiorki, w które wystroiła ich fantazja pisarzy kilku ubiegłych wieków?
Machnął ręką i z rezygnacją pchnął płytę.
— Dobrze się składa — powiedziała Ewa już w windzie — że oni przybyli tu najpewniej, podobnie jak my, z innej planety. To nam bardzo ułatwi porozumienie. Mamy podobne cele…
— Zaraz, a skąd to przekonanie, że oni są także „nietutejsi”?
— Inny skład atmosfery na dole…
— Prawda. W takim razie nie powinniśmy się ich obawiać. Cywilizacja, która wyrusza do gwiazd, powinna mieć już za sobą epokę wojen i okrucieństwa… Jeśli w ogóle miała w swej historii ten haniebny rozdział…
— Myślę, że trochę zbyt matematycznie do tego podchodzisz — uśmiechnęła się Ewa. — To wcale nie musi być takie proste. Jeśli istnieje niewyobrażalna ilość możliwych gatunków istot inteligentnych, to muszą istnieć również liczne, a zupełnie odmienne drogi, jakimi osiągają one swój wysoki poziom rozwoju. Ogólnie jednak biorąc, zgadzam się z tobą, iż nie powinniśmy się ich obawiać. Na pewno cechuje ich niewątpliwie wspólna wszystkim mądrym istotom zaleta — czy może wada? — a mianowicie ciekawość.
— Dlatego też może nie od razu nas zjedzą! — dorzucił Ted, już zawczasu uchylając się przed szturchańcem.
Szli powoli wzdłuż ścian jednego z podziemnych korytarzy. Ciemne kwadraty musiały być drzwiami do bocznych pomieszczeń, lecz nie otworzyły się, gdy przechodzili. W drugiej z kolei odnodze korytarza napotkali kilka odsłoniętych włazów. Prowadziły do niewielkich prostopadłościennych pomieszczeń. Gdy Ted przekroczył próg jednego z nich, zapłonął jasno sufit. Wnętrze było puste. Wszystkie pozostałe otwarte pomieszczenia także ziały pustką. Pozamykanych drzwi nie próbowali otwierać.
Trzy odnogi korytarzy kończyły się ślepo. Czwartą, znacznie dłuższą od pozostałych, zamykała ściana z ciemnym kwadratem drzwi. Te drzwi były większe od wszystkich pozostałych, miały co najmniej dwa metry wysokości.
— Sezamie, otwórz się! — powiedziała Ewa, stając przed nimi.
— Co takiego? — zdumiał się Ted.
— To magiczne zaklęcie z bajek arabskich. W „Napędach rakietowych” o tym nie piszą.
— No wiesz!.. — zdenerwował się Ted. — Tu są poważne sprawy, a tobie bajki w głowie, jakimiś laleczkami się bawisz i w ogóle…
— Ty znów taki dorosły! — fuknęła. — Pewnie urodziłeś się od razu z „Teorią Względności” pod pachą.
— Ja to się przynajmniej urodziłem jak trzeba. A ciebie z lodówki wyjęli. Mrożonka!
— Poczekaj, jak zdejmiesz ten hełm, to dostaniesz — pogroziła mu pięścią. — Otwieraj. No, co? Boisz się?
Razem nacisnęli drzwi. Ustąpiły łagodnie i osunęły się w dół. Za nimi ciągnęło się jakby przedłużenie korytarza. Przeszli jeszcze kilkadziesiąt kroków i znaleźli się przed następnymi drzwiami. Nie ustąpiły. Spojrzeli na siebie pytająco, potem odwrócili się · i spostrzegli, że drzwi, którymi tu weszli, zamykają się.
— A to co? — zaniepokoiła się Ewa. — Znów nas złapali do klatki?
Читать дальше