Przez boczne i tylne szyby Ewa nie miała odwagi patrzeć. Ciemność — rozcięta smugą światła — jak czarna galareta ocierała się niemal o pojazd i zamykała tuż za nim, jakby odcinając odwrót. Jednostajny szum gąsienic usypiał, Ewa co kilka minut zmieniała pozycję w fotelu, by nie dać się zmóc senności. Wytężała wzrok, patrząc wzdłuż smugi światła. Równoległe bruzdy kolein wiodły na przełaj przez wydmy i zagłębienia. Zdawało się, że nigdzie się nie kończą. Spojrzała na zegar. Już ponad godzinę jedzie, a ślady wiodą niezmiennie na północny wschód.
Reflektor zamrugał nagle i zgasł. Ciemność, jakby korzystając z tego, natychmiast przylgnęła do szyb pojazdu, oblepiła go zewsząd. Przykry dreszcz przebiegł po plecach Ewy. Zahamowała gwałtownie. „Pewnie lampa się przegrzała” — pomyślała. Sięgnęła pod fotel i wydobyła pudełko z nową lampą. Nacisnęła zawór, kopułka uniosła się. Wyskoczyła na piasek i obeszła przód pojazdu. Tu, na zewnątrz, ciemność nie wyglądała już tak groźnie. Na niebie widać było kilka jaśniejszych gwiazd. Inne ginęły w mglistych obłokach. Ewa starała się nie patrzeć na boki, choć wiedziała, że tylko pustynia rozściela się wokół niej. Szybko zmieniła lampę. Niebieskawy snop oślepił ją na chwilę, do kabiny dotarła po omacku, mając w oczach czerwone, pulsujące kręgi. Zamknęła na chwilę powieki, lecz otworzyła je natychmiast, czując w całym ciele kołysanie senności. Zacisnęła dłoń na sterze, drugą uruchomiła silnik i ruszyła.
W szum gąsienic wplótł się jakiś nowy, obcy dźwięk. To niesione wiatrem ziarna piasku sypnęły o pancerz pojazdu. Spojrzała przed siebie i rozpaczliwym ruchem zacisnęła dłoń na przesuniętej do oporu dźwigni przyspiesznika. Silny podmuch wiatru rozmiatał ślady!
„Szybciej, szybciej!” — powtarzała gorączkowo w myślach.
Niestety, to były granice możliwości pełzaka. Wiatr wzmagał się, koleiny znaczyły się coraz słabszą linią, dwoma płyciutkimi zaklęśnięciami.
Niespodziewanie w dali, u krańca zasięgu reflektora zamajaczyła ciemna kępa. Równocześnie pojazd przechylił się nieco do przodu, zjeżdżając łagodnie w dół. Kępy sypnęły się teraz jedna za drugą, jak wyskakujące z ciemności kosmate zwierzątka. Dojeżdżając do nich Ewa zwolniła. Były rozrzucone dość rzadko, porośnięte niską i drobną roślinnością. Grunt pomiędzy nimi był twardszy i lepiej zachowywał odciski gąsienic. Widać było, jak przejeżdżający tędy pojazd Teda zaczepiał o nierówności, zataczał łuki, ślizgał się na przemian to lewą, to prawą gąsienicą… Tak może zachowywać się tylko pojazd z luźno puszczonym sterem!
Teren wciąż łagodnie opadał, pojawiły się ubogie krzewy, oplecione długimi łodygami bezlistnych pnączy, wśród których pojazd Teda wygniótł szeroką ścieżkę. Niektóre popodnosiły się już, zabliźniając przesiekę. Ewa jechała coraz wolniej i ostrożniej, bo grunt stawał się twardy i kamienisty. Teren zaczął się podnosić, zarośla zrzedły, Ewa zrozumiała, że przebyła w poprzek jakąś dolinkę, wilgotniejszą widać od reszty terenu.
Pełzak piął się teraz coraz stromiej pod górę, lawirował między odłamkami skał. Niektóre z nich nosiły ślady świeżych otarć i zarysowań — widomy znak przejścia tędy ciężkiej maszyny.
Co chwila któraś z gąsienic ślizgała się, wyrzucając spod siebie strumień piasku, żwiru i drobnych okruchów skalnych, a pojazd obracał się i zataczał. Ewa czuła, jak ramiona ujarzmiające rozedrgany ster zaczynają jej omdlewać. Zmniejszyła prędkość. Z lewej strony piętrzyły się coraz potężniejsze bloki skalne, po prawej rozpościerało się ostro opadające osypisko. W pewnej chwili Ewa pomyślała, że zgubiła ślad. Zatrzymała maszynę i wysiadła. Na pochyłym zboczu odnalazła po chwili ślady otarć i kilka rozkruszonych brył. Gdy oddaliła się o kilkanaście kroków od pojazdu, jakiś odgłos dobiegł ją nagle poprzez hełm. Włączyła mikrofon i teraz usłyszała wyraźnie odgłos pracy silnika. „Jest tu, gdzieś niedaleko!” — pomyślała. Silnik wył na najwyższych obrotach. Odgłos ten wydał się Ewie jakiś nienaturalny — nie oddalał się ani przybliżał, trwał w niezmiennym natężeniu. Brzmiało to tak, jakby silnik pracował bez obciążenia, na jałowych obrotach.
„Stoczył się ze skały! — pomyślała z przerażeniem. — Zsunął się, przewrócił gąsienicami do góry!”
Dopadła swojego pełzaka i zatrzasnęła kopułkę. Wtedy dopiero zdała sobie sprawę, że to prawie niemożliwe: dyskowaty pojazd nie mógłby przewrócić się podczas osuwania po zboczu. Chyba… chyba że spadł w przepaść.
Szarpnęła dźwignię i gwałtownie ruszyła. Pojazd skoczył do przodu, prawa gąsienica zakopała się w żwir. Ewa poczuła, jak pełzak gwałtownie zwraca dziób w prawo i zaczyna się osuwać, zrazu powoli, bokiem, potem coraz szybciej. Próbowała jeszcze hamować, lecz dało to jedynie taki skutek, że pojazd obrócił się tyłem do kierunku osuwania.
Ewa wyrzuciła amortyzatory zderzeniowe i wtuliła się w fotel. Elastyczne uderzenie zatrzymało pełzak, kamienie bębniły jeszcze przez chwilę po pancerzu, potem ucichły. Uchyliła właz. W tej samej chwili jakiś spóźniony kamień trafił prosto w sterczący ku górze reflektor. Światło zgasło.
Przyświecając ręcznym reflektorem, wyszła z kabiny. Jazgot silnika brzmiał teraz głośniej. Ogarnęła światłem zbocze. Półka, z której stoczył się pojazd, widniała o kilkadziesiąt metrów wyżej. Niżej, w odległości kilkunastu kroków, widać było gładkie, równe dno kotliny. Nieco dalej po lewej stronie, między kilkoma sporymi odłamami skał, smuga reflektora trafiła na lśniącą metalicznie bryłę. Pojazd Teda tkwił w wąskim przesmyku między dwoma blokami skalnymi. Gąsienice obracały się. Wyryły dwie bruzdy, odrzucając piasek i kamienny gruz. Teraz bezradnie wierzgały w powietrzu.
Ewa pobiegła w tamtą stronę. Kopułka była pęknięta. Na fotelu kierowcy leżał Ted, zgięty w przód, z głową przewieszoną poniżej kolan. Ramieniem napierał na dźwignię przyspiesznika.
Ewa przez chwilę mocowała się z uszkodzonym zamkiem, wreszcie kopułka odskoczyła. Uniosła głowę leżącego. Twarz Teda była blada, oczy zamknięte. Drżącymi rękami odszukała zawór powietrzny i oświetliła skalę manometru. Świetlny punkcik stał nieruchomo na jedynce. Odetchnęła.
Powoli wywindowała Teda z kabiny i z trudem dowlokła do swego pojazdu. Odpoczęła chwilę, zanim spróbowała podsadzić go do kabiny. Udało się. Ewa zatrzasnęła kopułkę i włączyła pompy, które wyssały powietrze z kabiny. Napełniła ją powietrzem z butli, potem rozłożyła oparcie fotela i ułożyła na nim nieprzytomnego Teda. Pośpiesznie rozpięła mu skafander i zdjęła hełm. Nie poruszał się, był blady, wargi miał sinawe. Opanowała się całym wysiłkiem woli. Zwiększyła dopływ tlenu, aż sama odczuła mrowienie w końcach palców i poszarzało jej w oczach, a skronie rozpulsowały się gwałtownie. Otworzyła apteczkę. Zdjęła hełm i wcisnęła w ucho słuchawkę stetoskopu. Dotknęła sondą przegubu Teda i wsłuchiwała się przez chwilę. Tętno było słabiutkie, ledwo uchwytne — ale było. Rzuciła się do apteczki — iniektor odnalazła natychmiast, przez chwilę szukała właściwej fiolki — jest! Nabrała kilka mililitrów przejrzystego płynu, obnażyła po łokieć rękę chłopca.
Działała jak automat. Zupełnie niespodziewanie przypomniała sobie teraz czytane kiedyś zalecenia instrukcji pierwszej pomocy. Ściągnęła z nieprzytomnego ciągle Teda skafander i obmacała dokładnie wszystkie kości. Były całe, nie znalazła również śladu potłuczeń. Więc to tylko wstrząs i głębokie omdlenie. Ułożyła go równo na fotelu i przykryła kocem. Policzki Teda zaróżowiła się, wargi nabrały żywszej barwy.
Читать дальше