– Dysponujecie N-spinakiem 200 lub 300? – Co? Tak. Co ty…
Na to wybiegli z narożnego cienia AGENT3 i AGENT l. Lekarz głośno wciągnął powietrze, niezdolny do oderwania oczu od torsu fenoazjaty.
– Co jej się…
– Pan prowadzi, doktorze. Szybko.
Ostatecznym argumentem okazał się chyba ergokarabinek w rękach AGENTA1 i wszechobecne na jego czarnym odzieniu nadruki „SWAT". Doktor najwyraźniej usiłował wyciągnąć jakieś spójne logicznie wnioski, lecz w ramach posiadanych przez niego informacji rzecz była niewykonalna. Poddał się więc nieznanemu (najrozsądniejsza reakcja w tej okolicy) i skinął na całą czwórkę obcych. Hunt postąpił za nim, jednocześnie – Niszczył Hunt sieć kliniki i odłączał jej serwery. Widział (on – on – i on) w sumie czworo pracowników filii Cięło, wszyscy (minus kierownik) nierzeźbieni. Zdarł z nich telefony. Jeden próbował nawet protestować, przeszkodzić Huntowi, lecz na to wszedł AGENT uzbrojony (diabelska synchronizacja!) i odpędził pielęgniarza. Klinika została spacyfikowana.
Pacjenci bowiem – co do jednego pogrążeni byli w głębokim śnie, podłączeni przez żylne wenflony do autodozymetrów. Zresztą wszystkich pacjentów naliczył zaledwie pięcioro, z czego tylko jeden nie znalazł się w klinice na skutek postrzału. Ten bowiem – ta – przybyła tu, by urodzić. Zajrzał do wnętrza salki, gdzie czekała porodu, monitorowana przez maszyny tak stare, że wymagające oddzielnych ekranów ciekłokrystalicznych. Ona też spała, Wydęty nagi brzuch, o skórze niebezpiecznie napiętej. Zwierzęca obsceniczność sceny skruszyła w Huncie solne kryształy estetyki, skrzywił się, cofnął. Co dopiero, gdy zacznie rodzić… Jeszcze tylko tu, w strefach dziedziczne go bezrobocia, inkub bywa luksusem, a prenatalna stery lizacja kwestią tabu. Zezwierzęcone tak dzikuski często przemykają do dzielnic NEti, widuje sieje tam żebrzące z demonstracyjnie obnażonymi brzuchami i wyciągniętymi prosząco dłońmi z naciągniętymi rękawicami transferowymi.
– Przyszło takie zalecenie z CDC – tłumaczył lekarz w odpowiedzi na pytanie Hunta – żeby ich wszystkich jak najdłużej trzymać w letargach bezsennych, że to pomaga. A kogo tylko się da – odsyłać precz; zwłaszcza tych odmóżdżonych. Szpitale przecież, centra pierwszej pomocy – to są miejsca, gdzie stłoczenia wielu ludzi na małej przestrzeni uniknąć się nie da. Musieliby je zamknąć. Więc… Ale od was jakoś nie czuję. Co? Dlaczego? Tylko on. I trochę ona… To była kobieta, prawda?
– Tak.
Spinakier nanomatyczny 300-angstremowy GE stał we wnęce za półprzeźroczystą monokurtyną w izbie przyjęć. Jako uniwersalny diagnoster, stanowił chyba najczęściej używane urządzenie w całej klinice Matki Teresy. Wyglądał jak zeszłowieczna lodówka z doczepionym z boku jednym wężowym ramieniem.
Hunt wyłączył Mood Editora i zobaczył, jak AGENT3 kładzie marinopodobne monstrum na wózku przed spinakierem. Doktor tylko zerknął na zagradzających mu drogę uzbrojonych obszarpańców o nieruchomych twarzach i zabrał się do roboty. Złapał za matowosrebrne ramię spinakiera, przyłożył jego iniekcyjną końcówkę do jęczącego monotonnie horrororganizmu na wózku, po czym zamamrotał coś w łacinie.
Na zaledowanej ścianie zaczęły się wyświetlać pierwsze wyniki diagnozy. Lekarz odłożył wężowysięgnik maszyny, poklepał się po kieszeniach, wyjął papierosa, zapalił- Nikotynowiec.
– No i? – spytał Hunt.
Doktor wzdrygnął się, spojrzał w górę (Hunt bowiem w międzyczasie przedryfował do AGENTA3).
– Pana znajoma? – zagadnął. – Proszę chwilę poczekac. Nie robimy tego inwazyjnie. Zarazem z progu korytarza, ze starym Remingtonem opartym o ramię, rozglądał się Nicholas po izbie przyjęć. Zastraszony sanitariusz siedział w kącie na odwróconym kuble i tylko mrugał. Tu i ówdzie oślepiająco białą podłogę znaczyły smugi krwi. Pod najdalszym stanowiskiem leżał wielki kłąb brudnej odzieży. Jeden z anestezjonometrów miał na czarnej obudowie z monoplastiku świeże blizny po kulach. Drzwi pokrywało graffiti Seledynowego Księcia.
– Zwiesza się – stwierdził lekarz, łypiąc przez dym na szeroki ledunek. – Sprzeczne rezultaty.
– Co to znaczy?
– Wie pan, teoretycznie mogłoby to wskazywać na obecność w organizmie…
– Tak, ona jest zarażona wojskowym bionano, rekonfiguruje się już blisko dobę. Proszę mi powiedzieć, jak to zatrzymać. Odwrócić.
(Smak płatków rdzy rozgryzanych między dziecięcymi ząbkami. Liże sufit autobusu. Buciki za małe.)
Fenoeuropejski doktor zaśmiał się charkotliwie. Wskazał papierosem ergokarabinek SWAT-owca.
– A jak nie zełgam zadowalająco, to mnie rozstrzela? Hunt odpalił wariograf behawioralny. Do wnęki wszedł sędzia, uniósł wagę.
– Powiedzmy, że wierzę w pańską przysięgę Hipokratesa. Jak się pan nazywa?
Roacher. – Wąż lżejszy od kwiatu. Niech pan jej pomoże, doktorze Roacher. Lekarz zerknął na ekran, na nieMarinę, znowu na ledy.
Mam dobre kevorkianki – rzekł.
Hnunt rozwalił mu głowę, uderzając nią o kant spinakiera.
Sanitariusz rozwrzeszczał się na całe gardło. Szybko zamilkł, zajrzawszy w transcendentalną głębię lufy remingtona (diabeł nie śpi).
Hunt podniósł Roachera, podtrzymał za ramię, lekarz chwiał się na nogach. Dłonią, w której uprzednio trzymał papierosa, macał się teraz po rozbitej skroni, skąd płynęła jasna krew.
– Wiedziałem, że tak to się skończy – mamrotał -Skurwysyny. No proszę. Czemu nie.
– Przepraszam.
– Kim wy, do cholery, jesteście?
Hunt wruszył potężnymi ramionami, podczas gdy – Proszę wziąć podręczny diagnoster i pójść ze mną -mówił Hunt, odwiesiwszy ergokarabinek na lepszelki.
– Tu mnie zastrzel – warknął Roacher. – Nigdzie nie idę.
Spolaryzował ledunek, przejrzał się w ścianie. Z kieszeni kitla wyjął pojemnik i nasprayował sobie na ranę gruby opatrunek. Rękawem starł krew. Przez cały czas czynił do siebie dzikie grymasy gniewu i rozpaczy.
AGENT3 z powrotem wziął Marinę na ręce. Roacher odprowadził ich spojrzeniem aż do zagraffitowanych drzwi.
– I tak umrze, na głodzie energetycznym zeżre ją samą – rzekł, gdy miał już pewność, że olbrzymi fenoazjata go nie usłyszy. Sędzia ani się zawahał, widać Roacher przynajmniej w to wierzył.
– Niech pan zabierze diagnoster i idzie, doktorze. To niedaleko. Przepraszam, nie chciałem pana uderzyć. Nic się panu nie stanie.
Do doktora Roachera zaczęło docierać. Nicholas rozpoznał moment zmiany, dostrzegł, jak rozszerzają się źrenice lekarza.
Odtąd nie był w stanie otwarcie na nich patrzeć – tylko ukośne łypnięcia, zezy nagłe i spode łba. Ręce mu się trzęsły, gdy wyjmował z szafki zestaw diagnostyczny w skórzanym futerale. Kiedy mijali po drodze innych AGENTÓW, instynktownie obracał się do nich bokiem, jakby kuląc się od złego wzroku. Raz widocznie zahaczył o jakąś monadę, bo złapał się za biodro i, kulejąc, klął w języku, który diabeł zidentyfikował jako jeden z chińskich dialektów – dopóki Hunt nie wyciągnął go na zewnątrz kliniki.
Tu, w dziedzinie nocy, doktor jeszcze bardziej stracił pewności siebie. Im dalej od świateł kliniki odchodzili tym mniej było aroganckiego lekarza w Roacherze, więcej – zwykłego, zagnbionego w dzikich dzielnicach rzeźbieńca, na dodatek bez jurydykatorowego przywoływacza pod ręką Szedł coraz szybciej, jakby uciekając przed Huntem, chociaż i on (to znaczy AGENT1), i srebrnowłosa Mulatka prawie następowali mu na pięty, utrzymując wciąż ten sam dystans. Poczwórny odgłos energicznych kroków odbijał się od czarnej tafli pustego boiska.
Читать дальше