– No, znowuż nie tak ni z tego, ni z owego, ale od święconej wody.
Księdza to zastanowiło.
– Naprawdę? Myśli pan…?
– A co, może nie? Widział ksiądz. Nawet talerz i kropidło zniknęły.
– No tak, ale…
Trudny pokiwał głową z głębi swego fotela.
– Ja wiem, to nazbyt banalne. Jak z tych chłopskich opowieści o diable wpadającym kominem.
– Hm, rzeczywiście, nie chce mi się wierzyć, że tak po Prostu…
– No to jak? Diabeł? Nie diabeł?
– Nie wiem! – warknął Rębałło, waląc pięścią w opar- Ja się na tym nie znam! Do jezuitów pan idź, do biskupa! Tylko się przypadkiem na mnie nie powołuj! Mnie tu nie było i nic nie widziałem.
Trudny uśmiechnął się krzywo.
– Widzę, że Kościół krzywo patrzy na księży, którzy wierzą w diabła.
– Odpieprz się pan od Kościoła. Wojna teraz jest, diabły chodzą w czapkach z trupimi główkami. W co ja mam wierzyć, w wirujące talerzyki czy w SS raczej?
– Widocznie na tamtym świecie nikt nie słyszał o Hitlerze – mruknął gospodarz.
Znowu zamilkli na jakiś czas. Gdzieś w głębi domu zegar wybił drugą. Rębałło wyjrzał przez okno: na zewnątrz prószył już drobny śnieg.
– Co pan miał na myśli mówiąc, że gdyby to było w nocy…?
Trudny wzruszył ramionami.
– W dzień to ja wytrzymam i demona z rogami, ale po zmroku można dostać zawału serca. Te zimowe noce… Rozumie ksiądz: strach. To nie chodzi o to, że duchy pokazują się po zmierzchu, ale że po zmierzchu widzą je ludzie.
– Chyba za dużo żeśmy wypili.
– Chce ksiądz już jechać? Nie ma obawy, poprowadzę, mnie nie tak łatwo ściąć.
Rębałło zerknął za zegarek.
– Czas, czas – mruknął. – Tak, muszę się zbierać -podniósł się. – Mam nadzieję, że nie ma pan do mnie pretensji. Przynajmniej byłem wobec pana szczery. Wyprowadźcie się stąd, nie szukajcie niepotrzebnie guza. Ja się nie znam, ale po tym, co zobaczyłem… Trzeba być naprawdę głupim, żeby tak ryzykować. Pan mi wybaczy, że nie owijam w bawełnę…
– Rozumiem, rozumiem. – Wyszli do holu i równocześnie zerknęli na ścianę za schodami: stała. – I nawet chcę to zrobić: w nocy. Bo w dzień, w dzień zaczynam liczyć. To chyba również przez tę wojnę: człowiek się przyzwyczaja do życia w strachu, do nieuniknioności codziennego ryzyka. – Wciągnęli płaszcze, Trudny nałożył na głowę kapelusz, ksiądz biret. – Parę lat temu nie zważałbym na nic i wiał stąd, gdzie pieprz rośnie. Ale teraz… czy łapanka na ulicy, czy pijany żołnierz, czy duch w domu, co za różnica…
– Noo, nie wiem. Dla mnie duża.
Uśmiechając się pod wąsem, wyszli do samochodu, który już zdążyło lekko przysypać śniegiem. Trudny kilkoma pociągnięciami rękawiczki oczyścił zeń przednią szybę. Wsiedli do środka i Jan Herman ruszył z Pięknej tak samo ostro, jak spod plebanii.
Tym razem podczas jazdy wymienili kilka uwag na temat sytuacji politycznej i gospodarczej, skonfrontowali swoje wersje ostatnich wydarzeń na frontach i solidarnie poklęli na Niemców. Wysiadłszy, ksiądz Franciszek podał Trudnemu rękę, którą ten mocno uścisnął. Nie zgasił silnika, nie wygłaszał żadnych pożegnalnych formuł: zawrócił i odjechał.
Przekręcając klucz w zamku plebanijnych drzwi, ksiądz Rębałło ze zdumieniem stwierdził, iż wizyta w nawiedzonym domu Jana Hermana Trudnego poprawiła mu humor; że jest teraz nieomal szczęśliwy. Ta znikająca ściana, kropidło i talerz połykane przez podłogę – owe niesamowite doświadczenia rodem z gotyckich powieści były jednak w jakiś przedziwny sposób odświeżające, otrzeźwiające, a po śmiertelnej, czarnoszarej monotonii strachu i przygnębienia, w jaką przemieniły się ostatnie dni -niemal zbawienne dla pogrążającej się w zimnym cieniu duszy księdza Franciszka.
Wszedł do jadalni i zobaczył tych dwóch. Już stali. Ten z lewej, wyższy, młody a całkowicie siwy, ściskał w kościstej dłoni wielki, czarny pistolet. Ten z prawej, starszy, cokolwiek otyły, miał w ręce kartkę kratkowanego papieru, z której natychmiast jął odczytywać wyrok, szybko, połykając końcówki słów i łapiąc oddech nie wtedy, kiedy należy. Gdy skończył, siwy uniósł pistolet. Patrzył księdzu prosto w oczy.
– Tak – rzekł Franciszek Rębałło.
Noc. Wszystko, co powiedział o niej księdzu – to prawda. Noc jest niebezpieczna. I nawet nie tyle chodzi tu o strach, co o wiarę dziecinną – w nocy łatwiej uwierzyć w cuda, magię, potwory i duchy. Zasypiając, obracał Trudny pod powiekami obrazy znikającej ściany. Teraz był niemal pewien interwencji sił piekielnych, ciemna cisza zatopionego w gęstej materii nocy domu dusiła mu myśli i zmuszała do bezwyjątkowej akceptacji istnienia tego wszystkiego, co w dzień nie istniało: są duchy, są, są. Nie sposób zaprzeczyć własnemu strachowi, a już na pewno nie po północy zimowego dnia.
Po co on w ogóle sprowadził tu księdza? Teraz mógł się przyznać przed samym sobą. Ano po to, żeby tamten odprawił swoje łacińskie rytuały i udowodnił mu bezpodstawność lęków; żeby go wyśmiał. Jakie duchy, co za duchy, duchów nie ma, pan jest inteligentny człowiek, czyja panu muszę tłumaczyć oczywistości, Kościół zwalcza zabobony, niech pan nie będzie śmieszny. To by Trudnego otrzeźwiło. Tymczasem nic z tego. Dom go przechytrzył. Dostał padaczki od paru kropel wody święconej.
Po odwiezieniu księdza Trudny wziął resztę tej wody i jął nią gęsto skrapiać hol i swój gabinet, lecz nic się nie stało, dom nie zareagował. Pomyślał: pewnie dlatego, żem nie ksiądz. Chwilami aż się sobie dziwił, że rozumuje w ten sposób. Przecież to dziecinne! Tymczasem zapadła noc i wróciła doń magia dziecięcych strachów. Nocą wampiry za oknami.
I tak się miotał pomiędzy autoszyderstwem a strachem, póki nie zasnął. Śniło mu się, że wszedł do środka filmu Nosferatu Murnaua. Skradał się bladym zmierzchem pośród czarnobiałych dekoracji, a niewidoczny taper wygrywał na rozstrojonym pianinie gromy i lawiny z odległych gór Transylwanii. Krwi! Krwi!!
Aż złapał go kurcz w lewej łydce i obudził się. Violetta mamrotała coś przez sen, odwrócona doń plecami. Masował nogę i wślepiał się, zaspany, w szary, gruboziarnisty mrok.
Ktoś szeptał za zamkniętymi drzwiami sypialni. W absolutnej ciszy spokojnej nocy ten szept był nieomal głośny, choć przecież na tyle cichy, że Trudny, zamarły w absolutnym bezruchu i bezdechu, nie był w stanie rozpoznać w nim ani słowa, a nawet zidentyfikować języka -znowu jidysz? Nie potrafił stwierdzić. Ale szept trwał. Jan Herman lękał się poruszyć, chociażby tą nogą o wciąż bolącym mięśniu, w obawie, iż zatrzeszczy pod nim łóżko. Pomyślał: Jakby mi kto powiedział, że będzie mnie paraliżowało na sam odgłos cudzego szeptu w moim własnym domu, to bym go wyśmiał; ale teraz, w nocy, ten szept… ten szept straszniejszy jest od każdego wyklutego z cienia potwora, bo potwór, niezależnie od tego, jaki by nie był przerażający, raz ukazawszy się, automatycznie staje się czymś już znanym, a za owym szeptem może się kryć dosłownie każdy obraz. Tam, za drzwiami mojej sypialni, stoi wszystko.
Dopiero z pięć minut po tym, jak szept ostatecznie ucichł, odważył się Trudny wstać i otworzyć je. Rzecz jasna – żadnego potwora. Ale i tak poczuł w żołądku zimną igłę strachu: klapa strychu była podniesiona, z kwadratowego otworu sączyło się w gęsty mrok korytarza blade, anemiczne światło. Nikt i nic się w tym świetle nie poruszało, lecz wystarczał sam widok. Jak zwykle, Trudny położył się był ostatni, miał więc całkowitą pewność, iż klapę pozostawiono na noc zamkniętą. Może Konrad…? -przemknęło mu, ale nie miał siły zmusić się do uwierzenia w to; w ogóle nie zastanawiał się nad zawołaniem syna, zdało mu się takie wołanie po nocy ostatnim idiotyzmem.
Читать дальше