– No tak. No tak. – Poruszał szczęką, żując te słowa niczym kamienie, niemal słyszeli, jak zgrzytają między jego zębami. – No tak. Tak. Tak. Tak. No tak.
Doktor Soyden teatralnym gestem otarł pot z czoła.
– Ach, palec Boży, coś się zacięło w naszym golemie. – Ukłonił się Ninie. – A ty lepiej się sama prześwietl, zanim Judas każe cię zresetować. Idę do rycerskiej coś zjeść, ledwo trzymam się na nogach, od południa same alarmy, co za dzień, słowińczyk by nie nadążyłu…
Wyszedł, nadal mamrocząc pod nosem. Zamoyski obrócił się na pięcie, zrobił dwa długie kroki i stanął nad Niną. Uniosła brew.
– Oho.
– Mów! Pokazała mu język.
– Walnąłem łbem o pień – zaczai powoli. – Ktoś… coś mnie pchnęło; pamiętam. Co tam się stało? Co z Angeliką McPherson?
– A co miało się stać? Może ty się lepiej połóż i prześpij, co?
– Dziewięć godzin spałem!
– Ha ha, żeby tylko!
– Co to za gierki? Znowu mnie -
– Znowu? – uśmiechnęła się, machinalnie przekręcając pierścionek na palcu. – Znowu? Jakie „znowu"? Chcesz się zabawić? Co? Skoro i tak cię rozharatało – skoro i tak oboje wylądujemy na śmietniku i nie muszę cię już głaskać po główce, może istotnie młot bardziej skuteczny – no to powiedz mi: kim ja jestem?
– Nina – -Tak?
– Nina – -No i?
– Nina -
– Słucham.
– Nina.
– Nina, Nina, Nina. Jakie imiona noszą nasze dzieci? Syn? Córka? Mamy w ogóle dzieci? Nie, to ja jestem twoim dzieckiem. Jestem? Nie jestem? Chciałbyś mnie przerżnąć? – Uszczypnęła się przez sukienkę w sutek, uśmiech nie schodził jej z warg, niewinny, namiętny, szyderczy, współczujący, zły, cokolwiek o niej Zamoyski pomyśli, będzie to prawdą.
– Nina, Jezu Chryste, ja -
Mur, biała ściana, miękki materac – uderzył, odbił się, uderzył, odbił, nie było o co zaczepić skojarzenia, drapał powietrze, wbijał zęby w dym, Nina, Nina, Nina, pustka i chaos.
Kim ona jest? Zachowuję się wobec tej kobiety jak wobec osoby bliskiej mi od lat, każde słowo odwołuje się do pamięci tysiąca innych słów, każdy gest – do pamięci tysiąca innych gestów, starzy znajomi tak naprawdę nigdy
nie rozmawiają ze sobą, lecz ze skumulowanymi wspomnieniami swych poprzednich rozmów – z kim ja rozmawiam teraz? Kim ona jest? Jak ją poznałem? Gdzie ją poznałem? Przywiozłem do McPhersona ze sobą, przyleciała z delegacją TranxPolu, czy sama? Skąd w ogóle się wzięła? Nie jest Polką, rozmawiamy po angielsku. Ten akcent… Amerykanka? Nie znam nawet jej narodowości! Chryste Panie, cokolwiek, obraz, głos – najblahsze wspomnienie z naszej przeszłości – nie ma, nie ma, nie ma. Pamięć o Ninie sięga zaledwie kilka dni w głąb. Kilka dni, czas mej wizyty u McPhersona.
– Przepraszam…
Zrozpaczony – na pewno widziała tę rozpacz – sięgnął ku niej otwartą dłonią, jakby dotyk potrafił wydobyć na powierzchnię umysłu, czego nie wydobędą słowa. Kobieta czekała na dotknięcie z biernością domowego zwierzęcia, kwiatu, mebla. Wzdrygnął się, odstąpił. Nie poruszyła się. Czy ona w ogóle oddycha? Zamoyski zwątpił. Guz pulsował na potylicy ciepłym bólem, uderzyłem się przecież w głowę, takie rzeczy się zdarzają…
Przyglądała mu się z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu, jak twarz lalki – lub trupa.
Wyszedł z pokoju.
Usłyszał, że wstała i idzie za nim. Zmusił się, by nie spojrzeć za siebie.
Długi korytarz prowadził z zachodniego skrzydła na centralną galerię, zawiniętą w podkowę ponad przestronnym głównym holem zamku. Posadzka holu znajdowała się nieco poniżej poziomu gruntu.
Zamoyski dobrze znal układ pomieszczeń parteru. Wiedział, że za tymi drzwiami ukrytymi pod galerią po przeciwnej stronie podkowy, które otworzyły się z ostrym chrobotem, ledwo Adam wyszedł z korytarza – za tymi drzwiami zaczynają się schody prowadzące do zamkniętych
dla gości piwnic Farstone. Reszta zaniku, prócz skrzydła wschodniego i czwartego piętra, pozostawała dostępna dla wszystkich i Zamoyski zdążył ją zwiedzić dosyć dokładnie. Był to bardzo piękny zamek, zabytek wypełniony zabytkami, wszystkie w doskonałym stanie. Nie dziwił się, że Judas jest zeń tak dumny, iż zaprasza tu swoich partnerów w interesach. To bez wątpienia robi wrażenie, wywiera podświadomą presję, owe portrety przodków, inkunabuły w próżniowych gablotach, średniowieczna broń nad kominkami wielkimi jak portal katedry. Na czas kolacji zapalano świece na wysokich kandelabrach. Służący nosili liberie w rodowych barwach McPhersonów…
W drzwiach do schodów piwnicznych pojawił się Judas McPherson. Miliarder wszedł do holu i spojrzał ku otwartym na oścież drewnianym wrotom, zza których biły w głąb cienistej sieni kolorowe światła i płynęły fale dźwięków: muzyki, pomieszanych ludzkich głosów, śmiechu i pokrzykiwań, szumu drzew mierzwionych przez wieczorny wiatr.
Spojrzawszy, Judas głośno zaklął. Zakląwszy, podskoczył kilkakrotnie na jednej nodze, dotknął wyprostowanym palcem nosa, kolana, drugiego kolana, ugryzł się w ten palec, po czym wykonał trzy szybkie przewrotki, zastopował w przyklęku, prawą dłoń zwinął w pięść i trzasnął nią z zamachu w mozaikową posadzkę holu. Raz, drugi. Znowu zaklął, skrzywiony w bólu. Wstał, zatoczył się. Lewe ramię podrygiwało mu w nieregularnych konwulsjach.
Zamoyski przyglądał się temu w niemym zdumieniu. Nina stała mu za plecami, czuł na karku jej ciepły oddech.
Judas McPherson szalał po sieni. Frak, kamizelka, spodnie – pomięte, pobrudzone, w dwóch, trzech miejscach już rozdarte, na plecach długa szara smuga… McPherson szaleje dalej.
Teraz z kolei próbuje chodzić na rękach.
Judas McPherson, myślał Zamoyski. Prezes holdingu stoczniowego, potentat przemysłu zbrojeniowego… Adam pamiętał, jak McPherson witał go w Farstone zaraz po przylocie Zamoyskiego z Warszawy, witał tak całą ekipę negocjacyjną TranxPolu z Jaxą na czele: szybki, silny uścisk ręki, spojrzenie w oczy. A teraz – pajac.
Właśnie, co z nimi – z Plecińskim, z Jaxą? To miło ze strony McPhersona, że zaprosił nas na wesele swej córki, ale czas byłby najwyższy podpisać umowy… Rada wsiądzie na nas, jeśli to pakistańsko-slowackie konsorcjum pierwsze złoży papiery…
Judas przemierzał hol na rękach, w tę i we w tę; od kamiennych ścian odbijał się zgiętymi w kolanach nogami.
Przez hol przeszło trzech kelnerów – żaden nawet nie mrugnął. Wyminęli miliardera, sprawnie balansując tacami.
– Chodź-chodź – szeptała Nina. – No chodź. Nie należy rzucać się im w oczy. Zaraz zaśniemy. Zaraz koniec. Już, już, spokój. Chodź, Adam, wrócimy do łona, wszystko zacznie się od nowa. Znowu mnie pokochasz. Albo nie. Znowu szczerze i na zawsze.
Z zewnątrz płynęła ciepła noc i kojąca muzyka.
Adam gniewnie potrząsnął głową. Zgarbiony, z napiętymi mięśniami ramion i karku, dłońmi zaciśniętymi na poręczy – wyglądał, jakby się szykował do złamania tej drewnianej poręczy gołymi rękami. Poczerwieniał, szczęka poruszała się rytmicznie, gdy przeżuwał milczenie. Kamienne milczenie, jedyna obrona przed nadciągającym szybko obłędem.
W drzwiach, z których wyszedł był McPherson, pojawiła się sylwetka wysokiego mężczyzny. Oparłszy się o futrynę, przyglądał się Judasowi.
Który dla odmiany jął rozwiązywać i zawiązywać sznurówki swych lakierków, raz, drugi, trzeci, piąty, coraz szybciej, zmieniając stopy i w końcu posługując się tylko jedną ręką.
Читать дальше