Zamoyski mocniej zacisnął dłonie, kłykcie rysowały się pod napiętą skórą. Kobieta jego niepamięci ciągnęła go za rękaw. Kliniczny surrealizm tej sytuacji wywoływał dreszcze na skórze, podnosił włosy na karku, mroził kręgosłup. Brakowało mu tchu. Ktoś wbił od dołu w płuca Zamoyskiego przewody pompy próżniowej, a teraz włączył maszynę na pełną moc.
Odprawiający na jego oczach rytuały wariata szkocki arystokrata krwi i pieniądza, w eleganckim fraku i z niezmąconą powagą na twarzy – no, to już jest zbyt wiele. Albo to w rzeczywistości się nie dzieje, albo -
– Panie Adamie, mogę prosić na słówko? – zawołał Judas, przełamując lekką zadyszkę.
Zamoyski wyprostował się, puścił poręcz. Nina odsunęła się od niego czym prędzej, chowając się w cień.
Już schodząc do holu spojrzał na nią – dopiero teraz – i pochwycił jej wzrok: smutny, trochę zmęczony.
Tuż pod galerią, obok centralnych schodów, znajdowała się czerwono-czarna płaskorzeźba z herbem rodu McPherson: smok byl na niej czerwony, kamień czarny. Niżej zawołanie rodu. Unguibus et rostro. Szponami i dziobem.
Judas uderzył się pięściami w pierś, uczynił kilka szybkich wydechów. Zdjął frak i rzucił go wysokiemu mężczyźnie stojącemu w drzwiach piwnicznych. Zamoyski dojrzał twarz tamtego, znał go – to któryś z asystentów miliardera.
McPherson skinął na Zamoyskiego.
– Przejdziemy się? – zagadnął swobodnie.
Nie czekając na odpowiedź, zamachał szeroko ramionami, złapał Adama pod prawy łokieć i poprowadził na taras.
Minęli kilka tańczących sennie par i skręcili ku południowo-wschodniemu narożnikowi; zatrzymali się dopiero przy kamiennej balustradzie.
Rozciągał się przed nimi plac weselny, pełen wibrujących cieni, rozjaśniany kulami wełnistego światła, prze-
stanianymi przez ruchome i nieruchome sylwetki ludzi i przedmiotów. Muzyka płynęła wraz z chłodnym powietrzem, najsilniej naznaczonym zapachem szybko oddającego ciepło jeziora; jeziora jednak stąd nie widzieli.
Zamoyski wziął głębszy oddech i poczuł, jak jego ciało odżywa, dreszcz przechodzi po nerwach, strząsając rdzę. Nawet zimny kamień balustrady pod opuszkami palców – bardziej jest kamienny, bardziej zimny. Tak realnieje świat: skokami intensywności doznań.
McPherson nie puścił Adama. Spojrzenie z odległości dwudziestu, trzydziestu centymetrów niczym strzał w środek czoła – te oczy, te nieznacznie wygięte usta, kilka głębszych zmarszczek, wszystko podkreślone grubym tuszem tężejącego mroku… to bez wątpienia znów był ów przytłaczający samą swą obecnością Judas McPherson, przed którym nawet Jaxa korzył się spojrzeniem, miną i gestem.
Zamoyski miał przygotowane pytania, tuzin pytań niczym kolekcję naostrzonych noży, no ale teraz, no ale z ręką Judasa pod swoim ramieniem – pełna bezradność.
Judas natomiast walił przez łeb morgensternem, łup, łup, łup.
– Widzi pan, panie Zamoyski, tak naprawdę wszyscy pana okłamywaliśmy. Niestety, dłużej już nie możemy. Ma pan w głowie takie urządzenie, taką sieć kontrolną w mózgu, i dzięki niej mogliśmy filtrować docierające do pana bodźce. Ale podczas tego zamachu nastąpiło, mhm, proszę to sobie wyobrazić jako krótkie spięcie, kasację programów maszyny. Upraszczam oczywiście; to słowa, które pan zrozumie. Co mógłbym teraz zrobić. Mógłbym rozkazać Soydenowi, by spróbował na panu programów brutalnie czyszczących pamięć, zbyt wiele już pan bowiem zobaczył i usłyszał; albo też w ogóle spisać na straty to ciało i od nowa pana sczytać. Tak czy owak, ucięłoby to aktualną linię pana tożsamości, pana fren, a ja wolałbym tego uniknąć.
Otrzymałem, mhm, proszę to sobie wyobrazić jako wróżbę o wysokim stopniu wiarygodności – i ona przekonuje mnie, że ma pan do odegrania pewną rolę, dosyć ważną. Wiele może pan zyskać. Dowie się pan, jak wiele. Tymczasem chciałem pana przeprosić. Postępowałem według mego najlepszego rozeznania. Proszę o wybaczenie.
Mówiąc to wszystko – a mówił głębokim, stonowanym do półszeptu głosem – Judas wykonywał wciąż krótkie, szybkie ruchy: dłońmi, głową, barkami, stopami. Rozgrzewka boksera przed walką, elektroniczna drgawica uszkodzonego automatu. Rozpraszało to Zamoyskiego.
– Czy pan się dobrze czuje, sir? – spytał. McPherson puścił ramię Zamoyskiego, odsunął się nieco.
– Dopiero co wszedłem – mruknął. – Nie leży najlepiej.
– Znowu ubrudził się pan na plecach.
– Tak? Cholera.
Adam spojrzał ponad ramieniem Judasa i w głównych drzwiach zamku zobaczył wysoką postać asystenta. Asystent trzymał w ręce Judasowy frak. Zamoyski wskazał go głową. McPherson obejrzał się. Jak na sygnał, podeszła do niego jasnowłosa kobieta w głęboko wydekoltowanej sukni (piękne piersi, diamentowa kolia). Twarz drgała jej w spazmach wściekłości, zielone oczy zachodziły łzami. – Skurwysynu – szepnęła i wbiła McPhersonowi w oko wyprostowany palec.
Ruch był tak niesamowicie szybki, że Zamoyski zorientował się dopiero na widok padającego bezwładnie Judasa – padł on na kolana, do stóp kobiety, palec wszedł aż po kłykieć, szarpała teraz ręką jak szalona, krwi było bardzo niewiele, prawie wcale.
Zamoyski zakręcił się na lewej pięcie i posadził ciężkiego półhaka na jej podbródku. Usłyszał, jak pękają jej zęby. Padła na taras obok Judasa.
Adam, sycząc przez rozciągnięte szeroko wargi, machał porażoną prawicą.
Uniósł wzrok. Najbliżsi tancerze znajdowali się akurat w pobliżu środka tarasu i najprawdopodobniej nawet nie spostrzegli, co się stało.
Z pewnością widział wszystko sekretarz z frakiem.
Podszedł, zaklął melancholijnie. Miał krótko przystrzyżoną brodę i takież wąsy, ciemnorude.
– Patrick Gheorg – wyciągnął rękę do Adama. – McPherson.
Zamoyski uścisnął ją ponad ciałami kobiety i Judasa swoją lewą dłonią.
– Chyba powinien pan zadzwonić po policję. Patrick Gheorg przesunął wzrok w lewo od Adama.
Zakurzyło się tam kolorowo. Kurz zestalił się w niskiego Azjatę odzianego w oślepiająco białe szaty.
– No? – warknął nań Patrick Gheorg.
– Cesarz wyraża najgłębsze ubolewanie. – Azjata pokłonił się, omal uklęknął.
– Cesarz może się spodziewać rychłego przeformato-wania – wycedził Patrick Gheorg.
– Cesarz przyznaje się do błędu.
– Cesarz świadomie nie dopełnił obowiązków.
– Cesarz schowa stahsa Judasa McPhersona w swojej dłoni.
– Trochę późno.
– Cesarz zaprasza do Domu. Szkoda czasu.
– Cesarz zagwarantuje, że nikt nie przekroczy Pierwszej Tradycji. Żadnych osmoz, pośredniczą manifestacje – to najwęższy i najbezpieczniejszy kanał. Usztywnij protokół w całym Farstone. W swoim imieniu przeproś słowińczyków.
Azjata skłonił się powtórnie, po czym eksplodował w chmurę szarego pyłu, która zaraz rozwiała się w wieczornym powietrzu.
Zamoyski demonstracyjnie zakaszlał, zamachał zdrową dłonią.
– No tak. To ja teraz… Pozwoli pan.
Obszedł szerokim łukiem leżące na posadzce tarasu ciała oraz stojącego nad nimi w absurdalnej pozie, z frakiem w wyciągniętej ręce, Patricka Gheorga McPhersona, i zstąpił po szerokich schodach na trawnik.
Z tacy przechodzącego obok kelnera porwał po kolei dwie szklanki. W jednej – alkohol; w drugiej – woda. Wychylił obie. Ruszył prowokacyjnie pewnym krokiem pomiędzy cieniami i światłami. Nie był pijany. Był przerażająco, nieprawdopodobnie, nieprzyzwoicie trzeźwy.
Читать дальше