Przed południem w karczmie nie było zbyt wielu gości. Arseniusz usiadł przy najczystszym stole, jaki znalazł, zamówił wino i owoce i postanowił zaczekać na młodszego kata. Tym razem nie miał zamiaru mu odpuścić. Sprowadzi szanownego mistrza do dworu i będzie miał na niego oko.
Ambrosius wkroczył do karczmy parę chwil później.
– Witaj ponownie, mistrzu – powiedział.
Arseniusz wręczył mu zaproszenie. Ledwie Ambrosius zdążył złamać pieczęcie, od stołu przy drzwiach zerwał się jakiś młody człowiek odziany w ognisty szkarłat.
– Panie – zawołał z gniewem – przechodząc, podeptałeś mój płaszcz!
– Wybacz – odpowiedział Ambrosius spokojnie. – Widocznie go nie zauważyłem.
Na policzki młodzieńca wystąpiły ceglaste plamy.
– Nie zauważyłeś mojego płaszcza?!
– Prawdopodobnie, bo celowo bym go nie nadepnął – wyjaśnił Ambrosius.
– Co za bezczelność! – wrzasnął czerwonolicy młodzian. – Z pewnością zrobiłeś to celowo!
– Nie zwykłem przechadzać się po cudzym przyodziewku, panie – tłumaczył Ambrosius cierpliwie. – Lecz jeśli odniosłeś takie wrażenie, stukrotnie przepraszam.
– Kpisz, łotrze! – ryknął szkarłatny i wyciągnął szpadę.
– Uważaj, panie – szepnął karczmarz, przysuwając się do Ambrosiusa. – To doskonały szermierz i wielki narwaniec.
Goście gospody zaciekawieni wyciągali szyje. Umilkły rozmowy. Krzyki zwabiły grupkę przechodniów z ulicy. Wszyscy wyraźnie liczyli na darmowe widowisko.
– Stawaj! – krzyczał tymczasem właściciel nadepniętego płaszcza. – Walcz, tchórzu!
Zaniepokojony Arseniusz wstał z miejsca.
– Ten człowiek jest pod opieką pana Gwalberta! – zawołał.
Młodzian zaśmiał się szyderczo.
– Każdy tchórz może tak powiedzieć. Walcz, psie nasienie, albo nadzieję cię na moją szpadę jak prosię na rożen!
Przyskoczył do Ambrosiusa i machał mu szpadą przed nosem.
– Odpuść – powiedział kat. – Przecież przeprosiłem.
– Przeprosiłem! – wykrzywił się szkarłatny. – I co z tego? Mnie to nie wystarczy. Zaszlachtuję cię jak świnię, nawet jeśli będziesz skamlał i lizał mi buty. Wiesz dlaczego? Bo nie podoba mi się twoja wredna gęba!
W oczach Ambrosiusa zapłonęły dziwne błyski.
– Jak chcesz – rzucił, wysunąwszy szpadę z pochwy. – Ale pamiętaj, że ostrzegałem.
– Ha! – ryknął kawaler w czerwieni. – Grozisz, psi synu! Zaraz będziesz inaczej śpiewał! Rozsunąć stoły! Żywo!
Gapie, żądni rozrywki, szybko zabrali się do dzieła.
– Nie narażaj się, mistrzu. – Arseniusz szarpnął Ambrosiusa za rękaw. – Nie możesz się teraz pojedynkować.
– Nie martw się – powiedział spokojnie Ambrosius. – To nie potrwa długo.
Przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie. Rosły młodzian górował nad Ambrosiusem o głowę. Zaraz też natarł z furią, ale kat usunął się zręcznie. Szkarłatny ponowił atak. Ambrosius znów odsunął się z wdziękiem. Wkrótce pojedynek zaczął przypominać osobliwy dworski taniec. Chłopak atakował, Ambrosius się wywijał. Szkarłatny, dysząc, skakał wokół spokojnie czekającego przeciwnika. Ale każdy sztych napotykał pustkę, po każdym ataku szpada kawalera w czerwieni ześlizgiwała się po ostrzu zręcznie podstawionej szpady kata. Młodzik dyszał ze złości i wysiłku, a Ambrosius sprawiał wrażenie, jakby się nudził. W końcu stracił cierpliwość i wykonał na pozór niedbały ruch ręką. Młody człowiek wrzasnął, upuścił szpadę i złapał się za skaleczoną dłoń.
Kat skłonił się uprzejmie.
– Sądzę, panie, że jesteśmy kwita.
Twarz młodzika wykrzywił gniew.
– Nigdy w życiu! Stawaj, tchórzu!
Ambrosius westchnął.
– Nie narzucaj się, chłopcze. Udowodniłeś swoją odwagę i determinację, ale bądź łaskaw nie przesadzać.
– Walcz! – zapiał młodzieniec. – Walcz, bękarcie!
– Odpuść, głupcze, bo będę musiał cię zabić – w głosie Ambrosiusa zabrzmiała twarda nuta.
– Tchórz! Bękart! Nasienie dziwki! – zapluł się młodzian. – Stawaj albo obiję kijem jak psa!
Rzucił się gwałtownie do przodu, mierząc tam, gdzie spodziewał się dosięgnąć Ambrosiusa. Ale szpada dźgnęła powietrze. Młodzieniec potknął się, lecz błyskawicznie wykonał zwrot, próbując ruszyć do ponownego ataku. Wtedy świsnęła szpada Ambrosiusa i pobladła z wysiłku twarz chłopaka stała się nagle tak samo czerwona jak jego kaftan. Młodzik upuścił broń, przycisnął dłoń do rozharatanego policzka. Oczy miał okrągłe, pełne niedowierzania.
– No i co? – spytał kat. – Dosyć teraz? Zadowolony?
Chłopak wolno skinął głową. Ambrosius wykonał salut szpadą i ukłonił się dwornie.
– I po wszystkim. – Odwrócił się do Arseniusza. – O której pan Gwalbert raczy mnie przyjąć?
– Koło południa – rzekł kat z Szarej Wody i nim zdążył krzyknąć: „Uważaj!", naprawdę było po wszystkim.
Chłopak sięgnął po szpadę i podstępnie spróbował przebić odwróconego doń plecami kata. Ale Ambrosius, jakby dysponował dodatkowym zmysłem, nie obracając się i nie celując, wyprowadził spod pachy błyskawiczne pchnięcie. Młodzik zatoczył się, dłonie czerwone od krwi ześlizgnęły się po rękawie i połach kaftana kata. Bezwładne ciało ciężko upadło na podłogę. Rozszerzone ze zdumienia oczy gapiły się w przestrzeń, a na ustach pękały bąble świeżej czerwieni.
Gapie przyskoczyli bliżej. Ktoś podtrzymywał opadającą głowę, ktoś próbował tamować krew ściągniętą z szynkwasu ścierką. Ktoś inny wołał o medyka. Ale Arseniusz, który znał się na śmierci, wiedział, że medyk nic tu nie pomoże.
– No i ducha tego głupka też przyszło mi uspokoić – powiedział Ambrosius z goryczą. – Choć starałem się tego uniknąć.
Wydawał się przygnębiony.
– Niebywałe! – zawołał Arseniusz. – Gdzie nauczyłeś się tak fechtować, mistrzu?
Ambrosius wzruszył ramionami.
– W dzisiejszych niebezpiecznych czasach to umiejętność wręcz niezbędna.
– Ale ten kunszt! Coś podobnego! Co za sztych!
– Naprawdę nic wielkiego – mruknął Ambrosius, próbując obejrzeć poły kaftana.
– Nie bądź zbyt skromny, mistrzu – Arseniusz nie dał się łatwo zbyć. – Takie umiejętności wymagają lat ćwiczeń!
– No nie! – prychnął zirytowany Ambrosius. – Mój najlepszy kaftan zupełnie zniszczony. Tych plam nie oczyszczę tak łatwo. Do diabła, w czym się pokażę na dworze! Wybacz, mistrzu. Muszę opuścić cię na chwilę, żeby się przebrać. Założę mój codzienny kaftan.
– Nie zrozum mnie źle, mistrzu Ambrosiusie – powiedział zgorszony Arseniusz. – Ale czy nie byłoby lepiej, gdybyś na oficjalne spotkanie z panem Gwalbertem przyoblekł się w szatę naszego bractwa?
W twarzy Ambrosiusa nie drgnął żaden mięsień.
– Zapewne, drogi przyjacielu – odrzekł. – Gdybym tylko do tego bractwa należał.
– Jak to?! – stęknął Arseniusz. – Więc jednak nie jesteś katem?
– Oczywiście, że jestem. W uznaniu dla mojej skromnej osoby, a raczej pewnego daru, którym dysponuję, uczyniono wyjątek. Pozwolono mi zostać pełnoprawnym mistrzem, choć nie należę do wspólnoty. Jak wiesz, drogi Arseniuszu, do bractwa mogą należeć tylko urodzeni z prawego łoża.
Nadworny kat Szarej Wody zmieszał się straszliwie i po raz kolejny w obecności Ambrosiusa oblał się purpurą.
– Wybacz, panie… to jest mistrzu, nie chciałem cię urazić.
– Ależ skąd – rzekł niezrażony Ambrosius, starając się usunąć chusteczką plamy krwi z ubrania. – Nie uraziłeś mnie. Cóż, wypadki się zdarzają. Moja szanowna matka, znudzona długą nieobecnością małżonka, gościła u siebie pewnego zacnego kawalera. Niestety, pozostawił on po sobie kłopotliwy prezent. Oczywiście, w tej sytuacji nie sposób żywić do niej urazy, że starała się usilnie, żebym nie rzucał się w oczy ani jej, ani szanownemu małżonkowi, prawda?
Читать дальше