Zdzierstwo jest procederem nie znajdującym akceptacji nawet w kręgach najbardziej zdegenerowanych przestępców Argolandu. Zdzierca to zwyrodniały bandzior, który potrafi zabić człowieka jednym uderzeniem pięści, by potem, posługując się specjalną, sobie tylko znaną techniką, precyzyjnie zedrzeć skórę z dłoni denata – jak zdejmuje się rękawiczkę.
Zdzierca nie nosi własnego Klucza. Do akcji wyrusza ubrany w porządny strój wieczorowy. Ma zwykle jedną noc na opróżnienie Klucza ofiary, zanim policja dowie się o zabójstwie i zablokuje konto. Nie ma zatem czasu na sporządzenie rękawiczki papilarnej. Zresztą, żaden szanujący własny spokój i wolność rękarz nie sporządza rękawiczki z martwej dłoni, a zdzierca też nie lubi wciągać nikogo do spółki. Używając skóry ofiary jako rękawiczki, prowadzi do rana intensywne nocne życie po najlepszych lokalach, nie wzbudzając niczyich podejrzeń – chyba że popełni jakąś nieostrożność.
Możliwość używania cudzego Klucza kończy się zwykle następnego dnia, lecz zdzierca śpi już wówczas w najlepsze w swej melinie, nabierając sił do kolejnej nocnej wyprawy na następną ofiarę. Przestępca jest tak doskonale anonimowy, że nie udało się jeszcze w Argolandzie schwytać żadnego zdziercy.
Sneer słyszał o przypadkach, gdy ofiarą zdzierstwa padali ludzie ze znikomym stanem konta. Przestępca nie sprawdza przecież Klucza przed atakiem na przechodnia, ofiarę wybiera zapewne na oko, według zewnętrznego wyglądu. Zatem brak Klucza nie chroni przed tego rodzaju opryszkiem.
Docierając do południowej części śródmieścia, gdzie patrole policyjne skrzętniej wymiatały z ulic podejrzanych nocnych włóczęgów, Sneer poczuł się bezpieczniej. Policjanci byli teraz jego sprzymierzeńcami i opiekunami. Przepisowo zgłosił utratę Klucza, mogli to w każdej chwili sprawdzić w Komendanturze. A dowód własnej tożsamości – linie papilarne dłoni – miał, jak każdy obywatel, zarejestrowane w centralnej kartotece Syskomu. Oddychał z ulgą, wkraczając na znany teren, gdzie nie powinno go spotkać nic złego dniem ani nocą. Tutaj przeżył prawie całe swoje dorosłe życie, tu czuł się pewnie i bezpiecznie.
Wlokąc się na obolałych nogach, przeklinał rozległość aglomeracji. Argoland, rozprzestrzeniając się wzdłuż zachodniego i południowo-zachodniego brzegu jeziora, stopniowo wchłonął dawne suburbia i kilka starych, podupadłych miasteczek w promieniu dziesiątek kilometrów. Teraz był monstrualnym zlepkiem dawnych wielkomiejskich dzielnic, podmiejskich obszarów niskiej zabudowy i otaczających pierścieniem śródmieście licznych osiedli ponurych, monotonnie jednakowych bloków mieszkalnych.
Dalej, poza granicami aglomeracji, nie było już nic… To znaczy, nic z punktu widzenia bezpośrednich zainteresowań mieszkańców miasta. Setkami kilometrów rozpościerały się tam obszary upraw rolnych i fermy hodowlane, obsługiwane przez urządzenia wymagające nadzoru zaledwie nielicznych specjalistów. Gdzieniegdzie wśród pól uprawnych spotkać było można jakieś dziwne budowle – w pełni zautomatyzowane przetwórnie, fabryki prawie całkowicie ukryte we wnętrzu ziemi, by nie zajmowały cennej powierzchni uprawnej. Ludzie zamieszkujący miasto nie myśleli na co dzień o tych terenach, nie traktowali ich jak źródła tego wszystkiego, co konsumowali każdego dnia w mieście. Dla przeciętnego argolandczyka tereny pozamiejskie jak gdyby nie istniały. Mało kto wybiegał myślą poza aglomerację, choć każdy przecież – w ramach odbytych wyższych studiów – uczył się o tym wszystkim. Nauka ta, dla większości, nieprzydatna w dalszym życiu, prędko wietrzała z głów i niejeden, spytany o pochodzenie pewnych artykułów spożywczych lub wyrobów codziennego użytku, nie potrafiłby powiedzieć nic ponad to, że pochodzą z odpowiedniego automatu czy magazynu.
W sytuacji, gdy każdy prawie obywatel całe swe życie spędzał w obszarze aglomeracji, pochłonięty legalnym lub nielegalnym pomnażaniem punktów, trudno było dziwić się takiemu podejściu. Sprawy produkcji dóbr mogły interesować co najwyżej jakichś przemądrzałych zerowców – tych samych, co wymyślali wszystkie te dowcipne maszyny, eliminujące potrzebę ludzkiej pracy na roli czy w fabrykach. Najważniejsze, że za swoje punkty każdy mógł dostać to, co było mu potrzebne, i że zostawało jeszcze na eksport do innych aglomeracji, skąd za to dostawało się różne importowane delikatesy i artykuły luksusowe dostępne za żółte dla tych, co umieli je zdobywać.
Sieć dróg i linii kolejowych, zbiegających się w obszarze aglomeracji, służyła wyłącznie dowozowi towarów do miasta i wywozowi produkowanych przez nie odpadów do przerobu lub unicestwienia w zakładach produkujących energię. Aglomeracja była ogromną, żywą istotą, monstrualnym polipem rozsiadłym pośrodku rozległego obszaru i wysysającym z niego wszystko, co się dało. Gdzieś daleko, rozsiane po wielkim kontynencie, istniały podobne. Tak podobne, że nikt właściwie nie miał dostatecznie ważnych powodów, by je odwiedzać. Tym bardziej że kosztowałoby to zawrotną liczbę punktów.
Dawne, historyczne przyczyny migracji ludności – chęć łatwiejszego życia, lepszych zarobków – przestały działać od chwili ogólnoświatowej unifikacji zasad gospodarczych i wprowadzenia jednolitej klasyfikacji intelektualnej. Teoretycznie można było zarejestrować się w dowolnej aglomeracji, lecz związane z tym formalności i opłaty stanowiły skuteczną zaporę przeciwko przemieszczaniu się ludności. Światowy system gospodarczy wyrównywał poziom życia mieszkańców globu tak dokładnie i skutecznie, że obywatele określonej klasy mieli się jednakowo w każdym miejscu globu.
Od czasu, gdy produkcja przemysłowa i rolna uległy całkowitej mechanizacji, zniknęły mniejsze ośrodki – miasta, wsie, osiedla przy dużych zakładach przemysłowych. Ludność na terenach poza wielkimi aglomeracjami okazała się zupełnie zbędna, tereny były potrzebne pod uprawy. Dawni mieszkańcy mniejszych miejscowości wchłonięci zostali przez wielkie aglomeracje, powiększając tłum „rezerwowych", dla których nie było zajęcia także w miastach. Lecz tutaj można było żyć, nawet nie pracując. Tu znajdowały się automaty, magazyny, instytucje kulturalno-rozrywkowe, mieszkania.
Dla niektórych nie zatrudnionych – takich jak Sneer – aglomeracja była wdzięcznym terenem do rozwijania pozalegalnej, lecz intratnej działalności usługowej, pomnażającej skromne stosunkowo dochody z dotacji urzędowych. Lecz, by takie dodatkowe dochody osiągnąć, trzeba było mieć klasę. Nie na Kluczu, lecz w głowie, jak mawiał Sneer. Większość niepracujących, z klasą od czwartej do szóstej, a także niektórzy trojacy posiadający niezbyt przydatne specjalności zawodowe, przyjmowali bez protestu status materialny wynikający z zaszeregowania intelektualnego. Jednakowy dla wszystkich klas, przydział czerwonych punktów zapewniał niezłe pokrycie codziennych potrzeb, a pewna kwota zielonych (otrzymywanych przez wszystkich, proporcjonalnie do zaszeregowania – z wyjątkiem studiującej młodzieży, która dostawała tylko czerwone) dawała możliwość korzystania z dodatkowych uciech oferowanych przez miasto.
Tak więc każdy był nie tylko zabezpieczony materialnie, lecz także miał wciąż szansę polepszania swej sytuacji drogą kształcenia własnego intelektu. Dawało to każdemu tak potrzebną w życiu nadzieję na „coś więcej".
Nadzieja ta była – mówiąc szczerze – dość iluzoryczna, jednak zdawali sobie z tego sprawę tylko ci, którzy wspięli się nieco wyżej od innych, osiągając średnią klasę. Granica wymagań stawiana przed kandydatami do pracy dosłownie uciekała przed ludźmi szybciej, niż byli oni zdolni podnosić swą klasę umysłową. Niektórzy pozostawali na zawsze w pokonanym polu, zderzając się z nieprzekraczalnym pułapem własnych możliwości. Inni – dla których nawet mur oficjalnej etyki nie był żadną przeszkodą, forsowali barierę możliwości przy pomocy fachowców podobnych do Sneera.
Читать дальше