Georgiasz rozejrzał się. Ani śladu Zenosa. Naraz rozległa się muzyka, głucha, dojmująca, tak straszna, jakby z samego piekła dochodziła… Snop światła z reflektora wyłowił białego kozłogona dostarczanego właśnie przez ruchomy chodnik. Drobny stekowiec płynął mechaniczną ścieżką ku ołtarzowi. Wydawał się być zahipnotyzowany, a może tylko odpowiednio uświadomiony, co do swojej odpowiedzialności w akcie ofiarnym… Dziarsko wskoczył na płytę. Spotęgowała się wibracja i zmieniło światło. Trupi poblask wydobył z mroku oblicza widzów z pierwszego kręgu – twarze różne: skupione i stężałe, zawzięte i przerażone. Drgnęła olbrzymia zwisająca nad kamiennym ołtarzem łapa gigantozaura.
– Krew łączy, krew żywi, krew oczyszcza! – zabrzmiał wszechogarniający głos; automatyczny, pozbawiony emocji, nieludzki… Gadzie ramię opuszczało się majestatycznie. Naraz niczym kocie pazury wyskoczyły ruchome ostrza i równocześnie zatopiły się w ciałku kozłogona. Żałosny bek, krótki jak podmuch detonacji. Jucha zbryzgała kamień, pociekła ku rynienkom. Kapłanki zbierały ją łyżeczkami podając ofiarnikom jako antykomunię. Co pewien czas polewały sobie piersi i brzuchy. Muzyka ścichła, słychać było tylko mlaskanie i granie grdyk. Okrąg pogrążał się w mroku, za to snop światła skierował się w górę, ujawniając postać Pana – zakręcone rogi i demonicznie zakończona kozia bródka. Belzebub szczerzył kły w tryumfującym uśmiechu. Jednocześnie w słabej poświacie ukazała się postać leżąca u jego kopyt – figura starszego mężczyzny z siwą brodą i zdruzgotaną aureolą.
Argon stłumił mdłości. Wiele lat upłynęło od czasów, gdy musiał uczestniczyć w podobnych misteriach dla pospólstwa. Zabawy hierarchów z czartem były o wiele przyjemniejsze i subtelniejsze. Gdzie ten Zenos? Naraz sucha ręka dotknęła jego łokcia. Zadygotał. Jakaś starowina wyszczerzyła ku niemu zakrwawione zęby. Chciał cofnąć się, ale przytrzymała go swymi palcami przypominającymi szpony.
– Zenos zatrzymany, uciekaj – syknęła.
Cofnął się ku wejściu. Starał się za bardzo nie przyśpieszać, kątem oka zobaczył dwóch strażników świątynnych ruszających, by zagrodzić mu drogę. Zrównali się z nim na placyku… Machnął im złotą mandorlą hierarchy. Nie wywołało to na nich żadnego wrażenia.
– Pójdziesz z nami – warknął wyższy. – Szara Straż!
– Idioci, jestem honorowym… – umilkł. Obok nich wyrosło naraz czterech rosłych tumanantów dotąd gnuśnie wypoczywających pod świątynnym murem.
– Puśćcie go, braciszkowie – powiedział łysoń z patriarchalną brodą.
– Precz, łachmyty – huknął kryptejak.
Błysnęły sztylety. Z ust strażników wydarły się jęki podobne agonalnemu bekowi kozłogona. Georgiasz stał osłupiały.
– Idziemy – rzucił łysoń. Pozostali tumananci otoczyli ocalonego hierarchę tworząc niby eskortę. Wyparowały z nich jakiekolwiek ślady zażywania środków stymulacyjnych. W zaułku czekał kryty pędnik z napisem "chleb".
– Wsiadaj!
Opór wydawał się bezcelowy. Mały, pozbawiony okien wehikuł pomknął, niczym kapsuła poczty pneumatycznej, ciasnymi tunelami gospodarczymi, co chwila przemieszczając się w pionie i poziomie, tak że Georgiasz nie mógł odgadnąć kierunku. Bał się. Czy przed chwilą uszedł ludziom Tajgenisa? Kim mieli okazać się przebrani wybawcy?
Naraz pędnik zahamował gwałtownie, Argon wysiadł, a pojazd wraz z eskortą znikł, jakby go nigdy nie było. Hierarcha został sam w olbrzymiej cavernie z nieobrobionego kamienia.
– Witaj – zabrzmiał znajomy głos Antygona… – Wybacz nietypowe zaproszenie, ale musiałem się spotkać z tobą jeszcze przed posiedzeniem. Masz podobno predylekcje do odwiedzania nieprzyjemnych miejsc.
– Czy coś się stało? – zapytał Georgiasz ściskając starego Antykwariusza.
– Za pół hory mamy posiedzenie.
– Nic nie wiedziałem.
– Hipparch, który je zwołuje, też dowiedział się quartinę temu.
– Co jest powodem tak pośpiesznego trybu?
– Zdrada – mruknął Archiwariusz i pociągnął go do własnego luxpędnika zabezpieczonego pancernymi osłonami. – Porozmawiamy w drodze.
Pojazd nabrał prędkości. Georgiasz zauważył, że posuwają się nieuczęszczanymi sztolniami w towarzystwie paru pojazdów bojowych.
– A więc co się stało?
– Dostałem najnowszy raport z Florentyny od "Febusa". To geniusz, dotarł do matecznika sekretnych danych FOI i natrafił tam na program "Dinozaur". Początkowo były to informacje fragmentaryczne. Ale kiedy jego deszyfratorzy zakończyli prace, ujawnił się cały ogrom spisku.
– Spisku?
– Tak. Wyobraź sobie, że kochana demokratyczna Federacja planowała operację podobną do naszego "Planu Nr 1". Od lat jej agenci przygotowywali antyarymańskie sprzysiężenie, przeniknęli do naszych struktur.
– Jakże to możliwe? Reglamentujemy wyjazdy zagraniczne, kontrolujemy życie obywateli w najdrobniejszych szczegółach…
– Tylko kto to nadzoruje, Szara Straż? Wystarczyło przekupić paru wyższych dostojników eforiatu. Nie brak tam kreatur pozujących na nadgorliwców. To oni zniszczyli Eumentesa, bojąc się, że jego reformy mogą zagrozić hegemonii Archipelagu. Szczęście, że "Febus" to rozgryzł. Masz pojęcie, co mogłoby się zdarzyć?
– Nie bardzo wiem.
– No to wyobraź sobie – rusza nasza operacja w Archipelagu, a tymczasem z kwatery FOI wybiega impuls nakazujący uruchomić "Siatkę". Kontrarymański przewrót ogarnia Dolną Akropolię. My giniemy w ciągu kwadransa. A co dalej? Agenci Ekumeny opanowują Federację, zaś konfidenci Federacji Ekumenę. Czy można wyobrazić sobie większy lupanar? Na szczęście, mamy dosyć czasu, aby temu zapobiec.
– Wstrzymać "Plan Nr 1"?
– Absolutnie nie, musimy jedynie wcześniej uderzyć w naszych rodzimych spiskowców. Posiadamy na szczęście listę tych zdrajców. Mamy numery ich kont w bankach na Caldii. Nie uwierzysz, są tacy, którzy uciułali tam po milionie aureusów. Trzeba wytłuc ich jak robactwo jeszcze dziś. Najpierw obowiązek, a potem przyjemność! A szefa zdrajców osobiście ukrzyżuję…
– Kto zacz?
Oczy Leartonika przypominają teraz wyloty luf.
– Tajgenis! – cedzi.
Zanim przybyli do sali obrad, Antygon wręczył Argonowi niewinnie wyglądający wrylec piśmienny.
– Usiądziesz obok Tajgenisa… I w odpowiednim momencie… – Georgiasza przeszedł dreszcz. – A przy okazji, wiesz, jaki powód nadzwyczajnego spotkania podałem Hipparchowi?
– Rozpoczęcie operacji "Archipelag"?
– Oczywiście. Opowiadałem mu o projekcie dzisiaj podczas obiadu. Osłupiał z zachwytu.
Dokonywanie zamachów stanu jest sztuką trudną i niebezpieczną. Archont Archiwariusz posiadał doświadczenie uczestnika paru z nich. W odróżnieniu od amatorów wiedział też, że władza leży często nie tam, gdzie błyszczy. Jądrem Ekumeny był węzeł informatyczny, tam gdzie zbiegały się wszystkie nici. Dysponowanie nim oznaczało kontrolę mediów, środków łączności, sił szybkiego reagowania. Czyje polecenie wypełniał komendant Pokoju Informatycznego, ten miał praktyczną władzę. Oczywiście centrum wymagało odpowiedniego zabezpieczenia, gdyż inaczej byle menscompterowiec mógłby opanować centralę. Stąd wielka rola naczelnika Ochrony Zewnętrznej, szefowej Wewnętrznego Kręgu, dyżurnego nadinżyniera od zasilania oświetlenia i dotleniania, oficera szyfrowego znającego dzienne kody. Kolejną kluczową personą był strateg dyżurujący nad łącznością z wyrzutniami balistycznymi. Wreszcie Efor Foniki, który kontrolował centralne studio dźwięku i obrazu, za pośrednictwem których można było w każdej chwili przemówić do narodu. Pragmatyka władzy ustalona po obaleniu Eumentesa, nie dopuszczająca do kumulacji wszystkich sił w jednym ręku, podporządkowywała każdego z tych funkcjonariuszy innemu hierarsze. Nadinżynier od zasilania był człowiekiem Georgiasza i to pozwalało liczyć na jego lojalność; informatyczny węzeł był obsadzony przez szwagra Antygona; oficer szyfrowy podlegał Hipparchowi; szef Ochrony Zewnętrznej, niestety, Pauzaniaszowi; zaś przełożona falangierek – Tajgenisowi. Te dwa ostatnie stanowiska należały do szczególnie newralgicznych. Toteż Argon odetchnął, widząc na małych propylejach Kreosa, zastępcę dowódcy Zewnętrznej Ochrony. Zawdzięczał on osobistą karierę Antygonowi, zaś Tajgenis daremnie parokrotnie próbował go usunąć proponując mu dużo wyższe stanowiska.
Читать дальше