Powiedział, że już niedługo, jeszcze tydzień, dwa – i zaczniemy przejmować…
– Cicho! Ktoś idzie.
– Pewnie Dassi…
– Hector, to jak będzie…?
– Cicho! On idzie z kimś drugim.
Do hali weszło dwóch ludzi. Młodszy, w białym kitlu, przepuścił przodem starego – brodatego i w okularach.
– Oto one! – powiedział. – Niech pan profesor spojrzy: to nasza duma! Ajax 200, wspaniała maszyna uniwersalna. A to poprzedni model, Hector-A. Też niezła maszynka.
Wieczór był ciepły i pogodny. Księżyc w pierwszej kwadrze stał dość wysoko.
– Świetna widoczność! – ucieszył się Jerzy, kierując lunetkę w stronę Księżyca. -Tylko… trzeba koniecznie dorobić trójnóg. Wszystko się trzęsie…
– Oprzyj o komin – poradziłem.
Nasza siedemnastokrotna lunetka była szczytem doskonałości tego rodzaju przyrządów. Sporządzona domowym sposobem z zastosowaniem średniej klasy soczewek, zadowalała nas jednak z braku czegoś lepszego…
Z kolei ja popatrzyłem w okular. Na linii księżycowego terminatora rysowały się wyraźnie podkreślone czarnym cieniem pryszcze pierścieni-stycb kraterów. Ledwo znaczące się dla nie uzbrojonego oka ciemniejsze obszary „mórz" występowały ostro na tle rtęciowej bieli.
Przysiedliśmy obok siebie, wsparci plecami o komin. Z wysokości dachu trzeciego piętra słychać było ciszę wielkiego miasta – tę ciszę dalekich odgłosów przejeżdżających tramwajów i'samochodów, przytłumionych dźwięków muzyki wypływającej z otwartych okien, urywków głośniejszych rozmów…
W. taki wieczór, z niebem wspaniale rozgwieżdżonym nad głową, myśli krążą zwykle wokół zagadnień nieskończoności i pustki, wokół potęgi i znikomości człowieka wobec Natury.
Ciszę zamącił gwar podniesionych głosów: to grupa kilkunastolatków obsiadła stojącą pod murem sąsiedniego domu ławkę. Rozprawiali hałaśliwie, przekrzykując się wzajemnie. Na nasz dach docierały tylko pojedyncze zdania dialogu, którego ubogie słownictwo wspomagane było gęsto „grubym słowem":
– …To on mnie, rozumiesz, za klapy; to ja go, kurwa, w mordę i mówię: o co się rozchodzi?…
– Pieprzysz – zaprotestował ktoś sceptycznie.
– No nie, jak rany! – bronił się mówca. – Możesz Zenka spytać!
Popatrzyliśmy na siebie z uśmiechem politowania nad tymi młodymi ludźmi i ich zainteresowaniami. Czy kiedykolwiek patrzą w niebo? Czy przeczuwają choćby to wszystko, co dzieje się wokół nich? Człowiek wkrótce osiągnie powierzchnię Księżyca, poleci dalej… a oni? Pozostaną tam, na dole, blisko Ziemi, nie umiejący oderwać się od niej choćby myślą…
– Popatrz! – trącił mnie Jerzy. – Satelita.
Od wschodniego horyzontu sunęła ku zenitowi jasna iskra. Wstałem i. przyłożyłem do oka lunetę.
– To chyba „Echo-2" – powiedziałem unosząc stopniowo ku górze tubus lunetki, i przechylając głowę do tyłu, by nie stracić go z pola widzenia obiektywu.
Nagle w grupie młodych ludzi na dole dało się słyszeć poruszenie, a jakiś głos zawołał:
– Chłopaki! Zobaczta!
– Gdzie? Co? – zainteresowali się inni.
– O, tam, na górze!
– O rany! Ale się przysądził!
– A tam drugi!
– Teee! Zostawta dla nas!
W głosach brzmiało radosne podniecenie, co chwila wybuchał rżący śmiech; Spojrzałem w dół. W mroku pod murem jaśniały plamy kilku wzniesionych ku nam twarzy…
Po chwili dopiero zrozumiałem, o co chodzi; nasza lunetka miału kształt i rozmiary przypominające… butelkę! Ruch, jakim prowadziłem ją ku górze za wznoszącym się satelitą, przechylenie głowy do tyłu i stojący ukośnie ku górze tubus przypominały do złudzenia powszechnie stosowany sposób opróżniania półlitrówki…
Takie też skojarzenie nasunęło się patrzącym na nas z dołu. Z trudem opanowując skurcze śmiechu celebrowałem dalej swą czynność.
Młodzi ludzie na dole kibicowali namiętnie dwóm pijakom u jącym na dachu, w świetle księżyca, butelkę alkoholu… Ich entuzjazm narastał z każdą chwilą. Rozległy się gwizdy i okrzyki. Czuło się, że młodzi ludzie są ciałem i duszą z nami, że krtanie ich kurczą się i rozprężają w rytmie rozkosznego gulgotu spływającego w przełyk alkoholu. Byli pełni aprobaty i sympatii, zachęcając nas i przeżywając niezwykłe widowisko, jakby sami byli uczestnikami libacji. Urzekła ich widać i zaskoczyła perwersja, jakiej się w ich mniemaniu dopuszczamy: że nie na ławce w parku, nie na klatce schodowej ani w bramie – a właśnie na dachu! Tego jeszcze żaden z nich nie próbował!
Satelita osiągnął tymczasem punkt górowania. Opuściłem lunetkę, a potem uniosłem ją ponownie, kierując na Księżyc.
Teraz dopiero na dole spostrzeżono pomyłkę. Rozdzierający, nabrzmiały żalem jakimś, wyrzutem i goryczą głos zakrzyknął nagle:
– Chłopaki! Oni lupę majom!
Wrogi szmer przebiegł po grupie chłopaków. Poczuli się oszukani, obrzydliwie i podstępnie oszukani! W jednej chwili stracili całą ku nam sympatię i zainteresowanie, jakbyśmy w sposób haniebny nadużyli ich szczerego zaufania: „lupę majom", a nie „flaszkie"! Bezczelność i zwykłe świństwo! – musieli sobie myśleć, odchodząc.
Jeden tylko, w odruchu bezsilnej wściekłości i rozpaczy, odwrócił się i przygwoździł nas błyskotliwym a jadowitym dowcipem:
– Teee! Weź te lupę i wsadź se w dupę!
Satelita skrył się właśnie za zachodnim horyzontem.
Przerwał na chwilę, jakby nie chciał płoszyć ogników nadziei, które zapłonęły we wszystkich skierowanych na niego oczach. Przymknął oczy i powiedział jednym tchem:
– Nie nastąpi to jednak wcześniej niż za cztery godziny.
Zrozumieli wszyscy. Każdy z nich miał przecież na ustach owo nie zadane pytanie: „kiedy" i tylko lęk przed prawdą kazał im milczeć.
– To znaczy… – powiedział po chwili Lukas.
– Nie starczy! – przerwał mu gwałtownie Eber cofając się pod ścianę komory i kurczowo obejmując zawieszony na piersi zbiornik ciekłego powietrza.
– Spokojnie! – powiedział Dawe ostro. – Niech każdy sprawdzi, ile ma…
– Na dwie godziny… – powiedział cicho Leman unosząc głowę znad wskaźnika.
– Prawie na trzy – mruknął Eber.
– Dwie i pół – powiedział Lukas obojętnie, nie otwierając oczu.
Dawe przeniósł wzrok na czwartego, lecz Seuga milczał skulony w odległym kącie komory.
– Seuga!! – wrzasnął Dawe. – Mówi się do ciebie!
Zgięty kark Seugi wyprostował się powoli, a przez szkło hełmu błysnęły złowrogie, rozszerzone oczy.
– Nie dam! – wychrypiał nieswoim głosem. – Nic was nie obchodzi, ile mam…
Dawe postąpił dwa kroki w jego stronę, lecz Seuga wyszarpnął pistolet i skierował na dowódcę.
– A więc bunt? – powiedział Dawe spokojnym głosem, choć twarz nabiegła mu krwią. – Dobrze. Ja mam na trzy godziny i pół godziny.
– Nie zdążą… – westchnął Leman. – Ja umrę pierwszy, potem Lukas, Eber i ty, Dawe. Tamta świnia dożyje. – Wskazał głową w kąt, na Seugę. – Świnia zawsze się wywinie. To się nazywa mieć szczęście… Wiem, że ma co najmniej na cztery.
– Nieprawda! – Seuga zaprotestował ostro, gwałtownie. – Nie na
całe cztery… Zresztą oni mogą się opóźnić.
– Dość! – uciął Dawe. – Przypominam, że zapas każdego obliczony jest na stan pasywny organizmu. Wszelki ruch, a nawet emocje psychiczne poważnie skracają…
– …nasze życie! – dokończył Lukas cierpko. – Myślę jednak, że to nie ma znaczenia. tak żaden z nas nie doczeka pomocy. Można im, właściwie zasygnalizować że nie muszą się śpieszyć.
Читать дальше