– Aura! – przypomniał sobie. – PRAWDĄ JEST AURA – obraz kamiennej maski przedstawiającej jego twarz. – Wydzielasz nietypową aurę – słowa mutanta, dziwne, niezrozumiałe.
Pojazdy zacieśniają pierścień obławy.
Strach, podsycany nieustającą obecnością zawodzącego dźwięku. Jak długo jeszcze? O Nieba, gdyby można było rozerwać tę upiorną pętlę, wydostać się z zaklętego kręgu…
POTRAFISZ – rzeźwiący dotyk chłodnej wody – czerwonawe kręgi znikające pod dotykiem palców – rozpaczliwy haust trującej atmosfery, przeobrażający się w łyk ożywczego powietrza – hermetyczny pojemnik, w którym spoczywa ciało Klauda…
Czy to wszystko zdarzyło się naprawdę? Czy wolno wierzyć w coś, co mogło być wytworem obłąkanej wyobraźni?
Niebezpiecznie blisko rozkwita kielich śmiercionośnego żaru. To fakt pierwszy. Drugim jest coraz bliższa tyraliera łaciatych pancerzy. I to wycie, zagłuszające nawet brzmienie własnych myśli. I obrazy – poszarpane, chaotyczne strzępy wspomnień, o których nie wiadomo, czy są fragmentami rzeczywistości czy majakliwych snów. Czyste szaleństwo. Musisz je po prostu zaakceptować, jeśli zostałeś na nie skazany. Nieważne przez kogo i po co. Noworodek nie zadaje takich pytań przychodząc na świat. Noworodek nie zadaje żadnych pytań. Wchodzi w życie, mimo że też jest ono pewnym rodzajem szaleństwa.
– A jeśli tak właśnie ma być? Nigdy się tego nie dowiem, nigdy nie zrozumiem do końca…
Czas nagli.
Rozpaczliwy skok – szczelina – czołganie się. Kawałek odkrytej przestrzeni. Trzeba zaryzykować…
Eksplozja – grad skalnych odłamków, żar. Tom poleciał w bok, chwilę szorował po pochyłości. Stabilizacja. Z drugiej strony kpiący pysk łaciatego pojazdu. I jeszcze jeden. Krótki wylot emitera wolno zwraca się w kierunku doskonale widocznej ofiary. Edgins, rozpłaszczony na brzuchu, czeka na strzał…
– Gdybym miał broń – szepce. – Cokolwiek, byle nie ginąć tak głupio…
Celne trafienie – bliższy pojazd zakręcił w miejscu jak dziecinny bąk, zahaczając ognistą wiązką o sąsiada. Droga wolna. Edgins patrzy ze zdziwieniem na swoje dłonie i widzi kolbę atatronu wpasowaną w rękawicę skafandra.
KALECZYSZ MASKĘ ŚWIATA
– Ja chyba zwariuję.
Wprawnym ruchem zarepetował broń i klucząc jak ścigane zwierzę, pobiegł w nieznane. Wszystko już dawno przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Liczył się tylko on sam – Tom Edgins – a raczej to, co z niego zostało: cierpienie, strach, nienawiść. I chęć odwetu.
– Zobaczymy teraz, jacy jesteście odważni – myślał dopadając do szczytu upatrzonego rumowiska. – Banda gówniarzy, polująca na bezbronnego. Parszywe, zadowolone z siebie skurwiele!
Miał ich jak na dłoni. Naliczył szesnaście pojazdów. Strzelały na oślep, kierując się w stronę kanionu.
– Pudło – mruknął Edgins, biorąc na cel łaciaty bok najbliższego. – Już mnie tam nie znajdziecie. Gdybym mógł was wytłuc jedną salwą…
Zamknął obwód eksplodera. Grzmotnęło aż miło. Błyskawicznie przerzucił wizjer celownika na następny pojazd, potem oderwał broń od ramienia i wyprostował się powoli. Było już po wszystkim.
Przewiesił atatron przez plecy i odwrócony tyłem do miejsca potyczki, zaczął schodzić ze szczytu rumowiska. Osiemnaście płonących wraków otaczało kanion ognistym różańcem. Koniec. Załatwił ich. Nie miał tu już nic do roboty.
– To nie było wcale takie trudne – myślał. Ogarnęło go coś w rodzaju zadowolenia. Uczucie tępego triumfu i satysfakcji.
Kawałek dalej wyszedł na gładki teren. Ciągle padał deszcz, czy jak to tam nazwać. Burza, która pojawiła się w najbardziej odpowiednim momencie. I ten atatron – ciągle czuł jego ciężar. Masywna kolba waliła w plecy, przypominając z każdym krokiem o swojej krzepiącej obecności.
Na tle sinofioletowych chmur przesunął się mały, czarny punkcik. Basowy pomruk rósł w miarę jak nowy obiekt zmniejszał dystans dzielący go od miejsca niedawnego starcia.
– Następny – pomyślał Edgins, a broń nie wiadomo kiedy mile zaciążyła w dłoniach. Nawet nie przyszło mu do głowy, żeby się ukryć. Wziął intruza na cel. W powiększającej szczelinie wizjera rozpoznał sylwetkę spacerowego VAC-a. Na takich jednostkach nie było miejsca na zainstalowanie uzbrojenia. Uspokojony opuścił miotacz i ruszył swoją drogą.
Fuertad oszukał. Zlekceważył wolę obel-borta i wydał ten nieszczęsny rozkaz. Ubirowi nawet nie dano okazji do wyrażenia protestu – cyboty nie dopuściły go do dyspozytorni, z której kreator zawiadywał poszukiwaniami. Bunt, rebelia, wszystko stracone.
Nie bardzo wiedząc po co to robi, Ubir nuf Dem ubrał się w skafander i czym prędzej uruchomił VAC-a. Tego mu nie mogli zabronić. Nie mogli też porozumiewać się inaczej niż za pomocą uniradu. Śledząc tok rozmów, obel-bort znał każdy ruch kołujących szturmowców i katował pięściami pulpit łączności. Fuertad pomyślał o wszystkim. Dowódcy sześciu bojowych jednostek respektowali jedynie rozkazy docierające ze Stacji, poprzedzone w dodatku zmiennym kodem, którego zasady ustalania Ubir nuf Dem nie znał i nie potrafił rozszyfrować. Gdy jednak mimo to wtrącił się do rozmowy polecając natychmiastowy powrót, otrzymał pełną ozdobników odpowiedź informującą, że jego podkomendni też mogą udawać obel-borta i jeżeli żartowniś nie pokaże na ekranie swojej twarzy, nikt nie uzna go za tego, za kogo chce być uważany. Prawdziwy komendant Gelwony jest chwilowo niedysponowany i w związku z powyższym kreator Fuertad sprawuje pełnię władzy. A VAC – mały, spacerowy VAC – nie miał urządzeń transmitujących wizję. Na tym polegało całe nieszczęście. Obel-bort mógł tylko słuchać. I słuchał chciwie.
– Co za podłość! – wybuchał od czasu do czasu. – Co za perfidia! – zaraz jednak nakazywał sobie spokój, wyłapując z drżeniem serca płynące nieprzerwanym ciągiem komunikaty. – Może ich nie znajdą przed wyznaczonym terminem. O Nieba, jakby to było wspaniale!
Znaleźli. Radosny głos informował, że poszukiwany kolapter znajduje się w trudno dostępnym paśmie górskim, na styku Trzeciego i Czwartego Kontynentu.
– Zlikwidować – padła natychmiastowa komenda Fuertada.
– Morderca! – krzyknął Ubir nuf Dem. – Nie wolno wam tego zrobić! Ja… ja rozkazuję… – umilkł, zorientowawszy się, że nikt go nie słucha. Widocznie kreator zmienił pasmo łączności. Obel-bort, nie próbując nawet odszukać nowych parametrów rozmowy, pognał we wskazanym kierunku, wyciskając z grawitonowego silnika cały zapas mocy.
Wiedział, że i tak nie pomoże żadnej z tych dwóch istot, stanowiących całą treść jego życia. Właściwie pragnął tylko jednego: zginąć razem z tymi, których kochał i niech to się już wreszcie skończy.
Gdy zszedł pod pułap deszczowych chmur, zobaczył kilkanaście dogasających wraków, otaczających coś, co kiedyś było malowniczym kanionem o stromych, postrzępionych ścianach, a obecnie stanowiło ledwie zabliźnioną ranę na ponurym obliczu planety. I ani śladu szturmowców. Czyżby stał się cud?! Nadzieja załopotała w piersiach obel-borta.
– To on – wyszeptał, dostrzegając w dole miniaturową figurkę otoczoną świetlistą aureolą. – To na pewno on!
Lądowanie w tak trudnym terenie było niesłychanie ryzykowne, zwłaszcza dla kogoś, kto, tak jak obel-bort; od dawna nie miał do czynienia z przyrządami ręcznego sterowania. Minio to postanowił spróbować. Mało tego – próba musiała dać wynik pozytywny. Inne rozwiązanie po prostu nie wchodziło w rachubę.
Читать дальше