Doszedłem do jednej z tych kafejek i czajnych, braciszkowie, i przez długie długie akoszko widziałem, że pełno w niej ludzi sawsiem nudnych i tępych, jakby całkiem zwyczajnych, mających te bardzo cierpliwe mordy bez wyrazu i nie chcących nikomu szkodzić, jak siedzą i balakają se tak po cichu i dudlą te swoje nieszkodliwe, poprawne czaj i kawę. Władowałem się do środka i dawaj do kontuaru, i wziąłem fajny gorący czaj z dobawką jak się patrzy mleka i przeszedłem do któregoś ze stolików i usiadłem, żeby to wypić. A przy tym stoliku siedziała już dwójka młodych, pili coś i kurzyli se rakotwory z filtrem i gadu gadu, i śmiali się do siebie po cichu, ale ja nie zważałem na nich i dojąc, tak jakby we śnie, główkowałem, co to się we mnie zmienia i co ze mną będzie. W końcu przyuważyłem, że ta dziuszka przy moim stoliku z tym członiem to jest po nastojaszczy git i horror szoł, nie w tym rodzaju, co żeby obalić i normalnie ryps wyps ryps wyps, tylko że ciało na balszoj i lico też i ryj uśmiechnięty i włosy jasne przejasne i cały ten szajs. Po czym ten jej członio, w kapeluszu i mordą siedzący w drugą stronę, odwrócił się, żeby luknąć na gromadny zegar, co tam wisiał na ścianie, i dopiero poznałem jego i on mnie poznał. A to był Pete, jeden z mojej ferajny w czasach, kiedy byli w niej Żorżyk i Jołop, on i ja. Pete we własnej osobie i tylko jakby dużo starszy, chociaż nie mógł teraz mieć więcej niż te dziewiętnaście z kawałkiem, i miał ciut wąsa na ryju i regularny garnitur (czyli starychowski ciuch na dzionyszek) i kapelusz. To ja zagabnąłem:
— No no no, drużku, jak leci? Tyle tyle czasu nie widu. — Odpowiedział:
— Mały Alex, nieprawdaż?
— Nikt inny — powiadam. — Dawno dawno dawno, jak przeminąwszy i umarły te piękne dni. No i siejczas bidny Żorżyk, podobnież, spoczywa w piachu, ze starego Jołopa zrobił się rozbestwiony poli mili cyjniak, tu wszelako tyś jest i jam tu jest. I jakoweż to nowiny rzekniesz mi, stary drużku?
— Ale on dziwnie mówi, prawda? — odezwała się ta dziuszka, jakby zachichotawszy.
— To mój stary przyjaciel — zagaił Pete do tej fifki. — Nazywa się Alex. Chciałbym ci — posuwa znów do mnie — przedstawić: to moja żona.
Na to już mi szczęka opadła. Żona? — tak jakby wytchnąłem. — Żona żona żona? Nie! to niemożliwe. Nazbyt młodyś ty do małżeńskiego stanu, mój stary drużku. Nie nie niemożebne.
Ta dziuszka, niby że zakonnica Pieti (nie nie to niemożliwe) znów zachichrała i mówi do niego: — Czy ty również się posługiwałeś takim językiem?
— No — powiada Pete jakby z ułybką. — Niedługo mi stuknie dwudziestka. Aż nadto wystarczy, żeby się pobrać, i zrobiliśmy to już dwa miesiące temu. A ty byłeś bardzo młodziutki, tylko nad wiek rozwinięty, pamiętasz.
— Nie — ciągle mnie zatykało. — Tego nie mogę przeskoczyć, stary drużku. Pietia żonaty. No no no.
— Mamy takie nieduże mieszkanko — powiedział Pete. — Bo zarabiam jak dotąd raczej niewiele w Państwowych Ubezpieczeniach Morskich, ale jestem pewien, że będzie lepiej. A moja Georgina -
— Jak się nazywa? powtórz — zagabnąłem, usto krugom rozdziawiając jak z uma szedłszy. Żona Pieti (żona, o braciszkowie) znowu jakby zachichotała.
— Georgina — powtórzył Pete. — Georgina też pracuje. Pisze na maszynie, no wiesz. Jakoś wiążemy ten koniec z końcem. — Naisto ani rusz nie mogłem, o bracia, głazów od niego oderwać. Był z niego już całkiem dorosły drewniak i głos miał dorosły i w ogóle. — Musisz powiada Pete nas kiedyś odwiedzić. Wyglądasz jeszcze — pociągnął — bardzo młodo… mimo tych strasznych przejść. Tak tak tak, wiemy o tym wszystko… czytaliśmy. No… ale w gruncie rzeczy ty naprawdę jesteś bardzo młody.
— Osiemnaście — mówię. — Właśnie skończyłem.
— Ach tak, osiemnaście? — zdziwił się Pete. — Już tyle masz. No no no. Kto by pomyślał. Ale — powiada — czas już na nas. I spojrzał na tę swoją Georginę tak jakby z miłością, i ścisnął jej grabulę dwiema rękami, a ona jakby mu zwróciła lib lib to spojrzenie, o braciszkowie. — No tak — obrócił się znów do mnie. Idziemy na party do Grega.
— Co za Grega? — spytałem.
— Ach tak, oczywiście — odkazał Pete przecież ty nie możesz znać Grega. To już nie twoje czasy. Greg pojawił się, jak ciebie nie było. On urządza takie małe party. Przeważnie to wino i gry słowne. Ale bardzo miłe, bardzo przyjemne, no wiesz. Całkiem nieszkodliwe, rozumiesz mnie.
— Tak — powiedziałem. — Nieszkodliwe. Da da, ja poniał wsio po nastojaszczy. — Ta fifka Georgina znów rozchichotała się z moich słów. No i poszagało tych dwoje do swoich zło woniaszczych gier słownych u tego Grega, kto by to nie był. Zostałem sam na samo gwałt i adzinoko nad swoją herbatką z mlekiem, co już ostygła, jakby myśląc i zastanawiając się.
Może jak raz o to chodzi, myślałem. Może robię się już za stary, braciszkowie, na ten rodzaj życia, jaki prowadzę. Właśnie mi stuknęła osiemnastka. To już nie młody wiek. Mając osiemnaście lat Wolfgang Amadeusz pisał koncerty i symfonie, opery i oratoria i cały ten szajs, nie, co za szajs! tę boską muzykę. No i ten stary Felix Em z uwerturą do Snu nocy letniej. I jeszcze inni. A ten niby francuski poeta, do którego słów pisał stary Ben Britt, co wszystko najłuczsze stworzył do piętnastego roku życia, o braciszkowie moi! Artur miał na imię. Więc osiemnaście to nie taki znów młody wiek. Ale co ja mam zrobić?
Łażąc po tych mrok ziąb chujnia zimowych ulicach, wyszedłszy z czajni i kafejki, wciąż i krugom widziałem te jakby przywidzenia, jakby takie komiksy w żurnałach. Oto idzie Wasz Uniżony Gawędziarz Alex do domciu na fajny i gorący talerz obiadu i oto jego fifka, cała w ułybkach, wita go i pozdrawia lib lib kochająca. Ale nie oczeń horror szoł widziałem ją, bracia, nie umiawszy se przydumać, co to za jedna. Ale przyszedł mi wdrug i wniezapno ten potężny błysk w mózg. że jakbym wszedł do izbuszki drugiej za tym pokojem, w klórym pali się ogień na kominku i mój obiad gorący czeka na stole, to bym znalazł to, czego naprawdę chciałem, i teraz wszystko mi się powiązało: ten z gazety wycięty obrazek i to spotkanie ze starym Petem. Bo w tej drugiej komnacie na wyrku leżał i gulgotał sobie gu gu gu mój syn. Tak tak tak, braciszkowie, mój syn. I poczułem ja w sobie to wielkie gromadne puste miejsce, głęboko w mojej płyci, aż się udziwiłem samemu sobie. Teraz już wiedziałem, o braciszkowie, co się dzieje.
To się dzieje, że normalnie dorastam.
Da da da, no właśnie. Młodość przemija, nie ma rady. Ale młodość to tylko jakby się było takim, no, częściowo jakby zwierzakiem. Nie, właściwie nie tyle zwierzakiem, co zabawką, wiecie, te małe igruszki, co się sprzedają na ulicach, takie drobne człowieczki, zrobione z blachy i ze sprężyną w środku, a na wierzchu knopka do nakręcania: i nakręcasz go drrr drrr drrr i on rusza, tak jakby szedł, o braciszkowie moi. I tak idzie, ale po linii prostej i buch wpada na coś, buch, buch i nie może na to nic poradzić. Być młody to być jakby taką maszynką.
Mój syn, mój syn. Jakbym miał syna. wytłumaczyłbym mu to wszystko, kiedy będzie już dostatecznie stary, żeby tak coś z tego zrozumieć. I zaraz poniał ja, że on i tak nie zrozumie albo w ogóle nie będzie chciał rozumieć i zrobi wszystko to samo, co ja, może nawet ukatrupi jakąś tam bidną starą chryczkę w gromadzie jej miauczących kotów i koszek, a ja go wsio takie nie zdołam powstrzymać. I on tak samo nie zdoła powstrzymać swojego syna, braciszkowie moi. I tak będzie się kręcić aż do skończenia świata, w kółko i w kółko i w kółko, jak gdyby kolosalny iakiś wielki gromadny człowiek, jakby sam God Gospod (macie in mołocznia Pod Krową) wciąż obracał i obracał i obracał śmierdzącą brudną pomarańczę w swoich ogromnych łapskach.
Читать дальше