• Пожаловаться

Jacek Komuda: Diabeł Łańcucki

Здесь есть возможность читать онлайн «Jacek Komuda: Diabeł Łańcucki» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию). В некоторых случаях присутствует краткое содержание. год выпуска: 2007, категория: Фантастика и фэнтези / на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале. Библиотека «Либ Кат» — LibCat.ru создана для любителей полистать хорошую книжку и предлагает широкий выбор жанров:

любовные романы фантастика и фэнтези приключения детективы и триллеры эротика документальные научные юмористические анекдоты о бизнесе проза детские сказки о религиии новинки православные старинные про компьютеры программирование на английском домоводство поэзия

Выбрав категорию по душе Вы сможете найти действительно стоящие книги и насладиться погружением в мир воображения, прочувствовать переживания героев или узнать для себя что-то новое, совершить внутреннее открытие. Подробная информация для ознакомления по текущему запросу представлена ниже:

libcat.ru: книга без обложки

Diabeł Łańcucki: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Diabeł Łańcucki»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Jacek Komuda: другие книги автора


Кто написал Diabeł Łańcucki? Узнайте фамилию, как зовут автора книги и список всех его произведений по сериям.

Diabeł Łańcucki — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Diabeł Łańcucki», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема

Шрифт:

Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Bracia skoczyli na Trojeckiego jak wilki na starego niedźwiedzia w lasach pod Werhowyną. Stolnik uczynił najpierw ruch, jakby chciał zastawić się szablą, potem zmienił zdanie – ciął w Przecława, ale najmłodszy Łukasz zblokował cios, Mikołaj złapał szlachcica za ramię, wykręcił, wyrwał szablę, zaś Zygmunt porwał Trojeckiego za kark i zdzielił po łbie trzonkiem nadziaka. A potem już wspólnie chwycili pana brata, wykręcili mu ręce i rzucili na stół z takim rozmachem, że aż podskoczyły cynowe konwie i półmiski.

Dydyński spokojnie wydobył zza pasa złożony we czworo, rozpieczętowany pozew i podetknął go pod nos Trojeckiemu.

– Za to, coś uczynił – rzekł – pan starosta zygwulski zarządził, abyś ten zajadły pozew zjadł do samego końca.

– Jedz, jedz, waćpan – zarechotał Mikołaj Dydyński. – Tak to już jest na tym świecie. Kto piwo warzy, tedy go potem wypić musi. Cierpienia sobie oszczędzisz, a nam wysiłku.

– Ja was... do trybunału! – zawarczał Trojecki. – Wy skurwesyny! Wy popie przysiercki! Wy sucze chwosty, bęsie narożnicy capem wyjebanej! Ja was... w dyby! W wieży przemyskiej in fundo pognijecie!

Dydyński dał znak Przecławowi. Młodszy brat chwycił pozew, po czym bezceremonialnie wetknął go w gębę szlachcica, skutecznie głusząc dalsze wywody na temat pochodzenia matki Dydyńskich, a także jej częstych sodomii z chłopami i resztą chudoby z rodzinnej Niewistki w Sanockiem. Trojecki zajęczał, szarpnął się w żelaznych rękach braci, z najwyższym wysiłkiem wypluł zaśliniony papier. Przecław zaklął, po czym złapał stolnika przemyskiego za podgolony czub, porwał pozew, począł drobić go i z wydatną pomocą braci wciskać jak opornej gęsi. I w końcu, wspierany śmiechami braci, Trojecki rozpoczął niewesołą ucztę. Jednak trzeba przyznać, że aż do samego końca nie dawał za wygraną. Szarpał się i wierzgał, próbował kopać i wyrwać się, ale mocarne łapska Dydyńskich trzymały go niczym kowalskie kleszcze. Na koniec, kiedy prawie cały pozew trafił już do potężnego brzuszyska pana Trojeckiego, szlachcic poderwał nagle głowę w górę i w jednej chwili plunął resztkami przeżutej pieczęci prosto na żupan Przecława. Dydyński szarpnął się wstecz, a w jego oczach zamigotał zły błysk. Chwycił szablę, ciął z zamachu w łeb Trojeckiego i...

Jacek nad Jackami zasłonił stolnika przemyskiego ostrzem własnej broni! Odbił cios i chwycił lewą ręką uzbrojoną dłoń Przecława. Młody Dydyński szarpnął się, zamierzył ponownie, a wówczas Jacek odepchnął go. Przecław uderzył plecami o ścianę, potrącił ławę, wsparł się o stół, z którego spadł z brzękiem gliniany dzban. Jacek stanął na wprost rozwścieczonego młodzieńca.

– Co to ma znaczyć, bracie?! Mieliśmy go nastraszyć, a nie zabijać!

– Nie puszczę płazem obelgi! – warknął Przecław. – Ja...

Urwał, kiedy Jacek uderzył go z rozmachu w twarz. Głowa młodszego brata odskoczyła w tył, odbiła się od drewnianych bali karczmy, aż zahuczało.

– Powiedziałem: dość! – zakrzyknął Jacek. – A przecież mądrej głowie dość dwie słowie. Czyżbyś o tym zapomniał, bracie?

Przecław otarł krew z warg. Opuścił rozdygotaną rękę z szablą, schował broń do pochwy. Gdy zorientował się, że wszyscy patrzą na niego, zacisnął dłoń na krawędzi stołu. Być może po to, aby ukryć drżenie palców.

– Wybacz, bracie – mruknął. – Zapamiętałem się.

– Prędzej chyba rozum straciłeś.

Przecław pokiwał głową. A potem wolno i niechętnie podszedł do Jacka nad Jackami, ujął jego dłoń i pocałował na znak uznania starszeństwa brata. Stolnikowic odwrócił się do reszty kompanii.

– Kończyć, waszmościowie!

Mikołaj chwycił Trojeckiego za podgolony łeb i z rozmachem walnął jego czołem o kant stołu. Stolnik jęknął i opadł na twarz, zgłuszony równie sprawnie co wół przed zarżnięciem.

– W konie, bracia! – zakomenderował Dydyński. – Niedaleko stąd jest folwarczek, a tam... – na chwilę się zamyślił – czeka na nas już gotowy bakszysz dla pana starosty.

Pomruk aprobaty starczył za odpowiedź.

* * *

Opuściwszy Przeworsko, Gedeon podążał drogą na Kańczugę, Jawornik, Szklary i Dynów, prowadzącą między wzgórza i rozległe pagóry. W miarę jak mijały jesienne godziny, wzniesienia stawały się coraz wyższe, wynioślejsze i zdziczałe. Piaszczysty trakt wiódł na południe, prosto ku węgierskiej granicy, ku odległym werchowynom i połoninom Bieszczadu, niewidocznym stąd jeszcze, bo ukrytym za mgłami oparów. Opadał w doliny strumieni, wił się wzdłuż stromych zboczy, przecinał wiekowe, pachnące żywicą bory, w których wznosiły się strzeliste, proste jak okrętowe maszty sosny, buki i jodły. Mijał zagajniki z brzóz, olszy, dębów i modrzewi, na które polska jesień narzuciła delię tkaną z żółtego listowia, piękniejszą niż najokazalsza ferezja ukrainnego magnata; przecinał łąki i uroczyska, gdzie wśród kamieni pieniła się tarnina i dzika róża. Aż wreszcie, gdy zmęczony pielgrzym wspierający się na żebraczym kosturze przeszedł przez gwarny Dynów, z lewej strony dostrzegł złocisty nurt. To był San mieniący się rozbłyskami słońca w wodzie spienionej na kamiennych progach i karpach. Poziom wód nie był wysoki, gdyż przez sierpień i wrzesień panowały upały. Rzeka opadła, odsłaniając liczne płycizny, głazy i gacie, jednak trwał na niej bezustanny ruch. Tą właśnie drogą płynęło do Wisły i dalej, do Warszawy, Torunia i Gdańska, bogactwo Rusi Czerwonej – Ziemi Przemyskiej, Sanockiej, Halickiej i Lwowskiej – dary lasów, pól i łąk, owoce pracy chłopa, woli i przemyślności szlachcica, kupowane na pniu przez Holendrów, Prusaków, duńskich i angielskich kupców. Pomimo niskiej wody rzeką szły komięgi i dubasy wyładowane po brzegi żytem, pszenicą, jęczmieniem, tratwy pełne świeżo okorowanych pni dębowych, smukłych jodeł, sosen i świerków, beczek z potażem i suszoną śliwką, smoły, skór i wosku. Była to danina, którą ziemia płaciła swym szlacheckim władcom. Wywożona za granicę powracała jako brzęczące dukaty, talary i floreny. To stąd pochodziło bowiem największe bogactwo oraz potęga Korony i Litwy, gdzie lada pachołek chodził w atłasach i jedwabiach, lada rękodajny wywijał szablą oprawną w srebro i złoto, byle szaraczek zaściankowy pił ze złotego pucharu, w kołpak wtykał czaple pióra, a ladacznicom z zamtuza ścielił łoże czerwonymi złotymi.

Trakt wkrótce zrównał się z Sanem i wraz z nim wił się wokół niewysokich gór pociętych wzorzystą mozaiką pól i zielonych ugorów; zwieńczonych lasami złożonymi z sosen, świerków i jodeł. Biegł obok żółtych ściernisk i brązowych łanów, na których niskie, krępe woły ciągnęły szerokie, koleśne pługi zostawiające za sobą świeże bruzdy zaoranej ziemi. Przemierzał brzozowe gaje i ciemne dąbrowy, gdzie zapach wilgotnych, świeżo spadłych liści uderzał w nozdrza z niezwykłą siłą. I wiódł wędrowca coraz dalej – na Sanok, Lisko, a potem znacznie dalej – na Hoczew, Ciasną i Baligród, hen ku zielonym górom i siedmiogrodzkiej granicy.

Słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, kiedy wędrowiec zboczył z traktu w lewo, kierując się tam, gdzie za brązowymi ścierniskami żółciły się słomiane strzechy chałup małej wioszczyny – z tego, co pamiętał, bodaj Jotryłowa. Był spragniony i zmęczony. Kuśtykał z trudem, wspierając się na kiju, ocierał pot spływający z czoła.

Kiedy jednak zbliżył się do pierwszych zabudowań i wychynął spoza rozłożystej kępy rokity rosnącej przy płocie, od razu chwycił kij oburącz.

Читать дальше
Тёмная тема

Шрифт:

Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Diabeł Łańcucki»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Diabeł Łańcucki» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё не прочитанные произведения.


libcat.ru: книга без обложки
libcat.ru: книга без обложки
Jacek Komuda
libcat.ru: книга без обложки
libcat.ru: книга без обложки
Jacek Komuda
Jacek Komuda: Imię Bestii
Imię Bestii
Jacek Komuda
Jacek Dąbała: Prawo Śmierci
Prawo Śmierci
Jacek Dąbała
Отзывы о книге «Diabeł Łańcucki»

Обсуждение, отзывы о книге «Diabeł Łańcucki» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.