• Пожаловаться

Jacek Komuda: Diabeł Łańcucki

Здесь есть возможность читать онлайн «Jacek Komuda: Diabeł Łańcucki» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию). В некоторых случаях присутствует краткое содержание. год выпуска: 2007, категория: Фантастика и фэнтези / на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале. Библиотека «Либ Кат» — LibCat.ru создана для любителей полистать хорошую книжку и предлагает широкий выбор жанров:

любовные романы фантастика и фэнтези приключения детективы и триллеры эротика документальные научные юмористические анекдоты о бизнесе проза детские сказки о религиии новинки православные старинные про компьютеры программирование на английском домоводство поэзия

Выбрав категорию по душе Вы сможете найти действительно стоящие книги и насладиться погружением в мир воображения, прочувствовать переживания героев или узнать для себя что-то новое, совершить внутреннее открытие. Подробная информация для ознакомления по текущему запросу представлена ниже:

libcat.ru: книга без обложки

Diabeł Łańcucki: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Diabeł Łańcucki»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Jacek Komuda: другие книги автора


Кто написал Diabeł Łańcucki? Узнайте фамилию, как зовут автора книги и список всех его произведений по сериям.

Diabeł Łańcucki — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Diabeł Łańcucki», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема

Шрифт:

Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Minęła długa chwila, nim pobici i potłuczeni bracia zdołali zebrać się do kupy. Nowicjusze i konwersi rzucili się do dygocącego z przerażenia gwardiana, podnieśli go z ziemi. Jedni krzyczeli z radości, inni modlili się, płakali ze szczęścia. Szybko opatrzono poturbowanych braci Błażeja i Atanazego, zaczęto ich cucić, posłano po medyka.

Mikołaj z Radomia pierwszy odzyskał zimną krew. Rozejrzał się po zrujnowanym wirydarzu, spojrzał na pobitych, jęczących i znieważonych swawolników, a potem wsparty na ramieniu jednego z nowicjuszy ruszył tam, gdzie stał ów nieznajomy pątnik, salwator i wybawiciel zakonu braci od świętego Bernardyna. Braciszkowie klasztorni cisnęli się za gwardianem – wszyscy wpatrzeni w pielgrzyma jak w obraz Rafała z Tarnowa, fundatora klasztoru, przed którym zgodnie z jego ostatnia wolą codziennie dorzucali do uzbieranych przez niego jakichś dwóch milionów czterystu tysięcy odpustów kolejne zdrowaśki i ojczenasze.

Gwardian miał pochmurną, zafrasowaną twarz, kiedy zatrzymał się tuż przed nieznajomym.

– Znam cię, bracie – rzekł. – Byłeś u mnie na spowiedzi. Ale na mszę nie przyszedłeś...

– Nie daliście mi rozgrzeszenia, ojcze – rzekł zapytany ponuro. – Dopóki to nie nastąpi, nie przestąpię progu waszej świątyni.

– Jeśli myślisz, że po tym wszystkim, coś tu sprawił – gwardian rzucił okiem na pobitych, jęczących zajezdników – odpuszczę ci grzechy równie łatwo, jak daruję nieposłuszeństwo małemu dziecku, to jesteś w błędzie większym niż ta wieża u Świętej Barbary! Cóżeś najlepszego uczynił, synu? Do starych złych uczynków dodałeś nowe!

– Miałem czekać, aż usieką was na śmierć, ojcze gwardianie?

– Czy wiesz, że rozprawiając się z tymi oto swawolnikami, uczyniłeś większe zło, niż gdybyś pozwolił nas wychłostać? Starosta zygwulski nigdy nie wybaczy takiej zniewagi. Będzie nas najeżdżał, zasypywał pozwami. Powiedział Pan: Nie sprzeciwiajcie się złemu. Owszem, kto by cię kolwiek uderzył w prawy policzek twój, obróć mu i drugiego. A kto by cię gwałtem przymuszał na jednę milę, idź z nim dwie. Jak chcesz odkupić swe winy, bracie Gedeonie, skoro nie ma w tobie ani krzty pokory?!

Pątnik spuścił głowę, zgarbił się, słysząc słowa gwardiana.

– Dzięki za naukę, ojcze Mikołaju – mruknął. – Jak mniemam, gdy starosta przyśle tu znowu swoich pachołów, spróbujecie zawrócić ich oracjami i hymnami ku Bożej chwale. Domyślam się, że chcielibyście zostać świętym Florianem albo błogosławioną Agnieszką. Ja jednak się boję, że prędzej pisany wam los świętego Stanisława ze Szczepanowa. Tyle że zamiast z obciętymi członkami skończycie z połamanymi kulasami.

Zakonnik przeżegnał się.

– Wybaczcie, ojcze Mikołaju – mruknął pielgrzym. – Kiedy widziałem, że chcą was jako lada chłopa u pręgi osmagać, nie mogłem znieść takiej nikczemności. Ja nie chcę nagrody ani zapłaty za to, że was uchroniłem od złego losu. Ale liczyłem choć na dobre słowo. Nic więcej. Wybaczcie, bo jak powiadają – nadzieja matką głupich, a ja już nawet nie głupi, ale szalony jestem.

– Ze wszystkich ludzi w tym miejscu – rzekł gwardian – ja znam o tobie prawdę. I rzeknę ci, że nie uczyniłeś tego dla zapobieżenia nikczemności, ale dla prywatnej zemsty, która spala twą duszę. Albowiem wyszedłeś dopiero wtedy, gdy usłyszałeś, że to sprawa ze starostą zygwulskim!

– Tak, ojcze. – Pątnik spuścił wzrok.

– I dlatego nie dałem ci rozgrzeszenia, mój synu. Miłuj bliźniego swego jak siebie samego. Odpuść wrogom. A kiedy to uczynisz, wróć do mnie, a ja dopuszczę cię do świętej komunii.

– Ostańcie tedy z Bogiem!

Pielgrzym starł krew z czoła, odtrącił bernardyna, który przypadł doń z naręczem szarpi, i wspierając się na kosturze, ruszył w stronę bramy. Mnisi rozstępowali się przed nim, odprowadzali go zdumionymi spojrzeniami, żegnali krzyżem. Nie zwracał na nich uwagi. Szedł wolno prosto do krużganka, a potem w stronę placu przed głównymi wrotami kościoła. Gwardian uczynił znak krzyża.

– Bracie Mikołaju! – jęknął Błażej. Dwaj konwersi prowadzili go pod ramiona, pomagali tamować sączącą się z rozbitego łba, plamiącą tonsurę i habit krew. – Dlaczegoście go odprawili? Toż to nasz wybawiciel!

Ojciec Mikołaj odwrócił się w jego stronę. Błażej ujrzał jego pobladłe oblicze i płonące gorączką oczy.

– To diabeł – rzekł ponuro Mikołaj. Bernardyni zadrżeli, stojący najbliżej zakonnicy przeżegnali się, spojrzeli z lękiem w stronę oddalającego się nieznajomego.

– Uprzątnijcie wszystko – wyszeptał gwardian. – Rannych do infirmerii i opatrzcie. A potem przynieście mi kropidło. Trzeba oczyścić to miejsce.

* * *

Wjechali w wąskie, zastawione wozami i kolasami uliczki Tyczyna, gdy zegar na drewnianej ratuszowej wieży zaczął wybijać południe. Przybyli w sześciu – wszyscy przy szablach, półhakach, bandoletach i z bojowym moderunkiem, jakiego próżno by szukać nawet wśród towarzystwa chorągwi kwarcianych. Odziani w pyszne żółte i karmazynowe delie, na których jeden guz zdawał się być wart więcej niż cały zaścianek sanockiej szlachty-hołoty. Jechali rysią w lśniących kolczugach i karwaszach, futrzanych kołpakach; w bechterach nakrytych skórami lwów i lampartów. W ferezjach, z których najmniej strojna narzucona na grzbiet hołysza od razu uczyniłaby z niego jaśnie oświeconego pana brata.

Na ich widok cichły rozmowy, miejskie łyki ustępowały z drogi, a chłopi zginali się w ukłonach, gniotąc w spracowanych dłoniach futrzane czapy i filcowe magierki. Szaraczkowie wystający przy wyszynkach, beczkach z piwem i kotłach z kaszą odwracali głowy, udając, że szukają utraconej mądrości na dnie kufla. Franci i szelmy nagle zaczynali być ciekawi, cóż takiego płynie w tyczyńskich rynsztokach, a miejskie zawalidrogi kryli się w bramach, przemykali podsieniami drewnianych domów. Żydzi łapali się za brody i pejsy, zamykali okna, kobiety wciągały do domów dzieci. Jedynie sławny burda, paliwoda i wichrzyciel Marcin Kramarz szarpnął ze złością za złotego guza swojej bekieszy. Ale nawet on nie szukał zwady z jeźdźcami, których wyczyny, a raczej wybryki, nie od dziś znane były mieszkańcom Tyczyna.

– To oni sami – krążyły trwożliwe szepty wśród mieszczan i szlachty. – Dydyńscy! Na kogóż dzisiaj parol zagięli? Zwada będzie! Już krew czuć! Skoro podpiją, zaraz zabiją! Jezusie Nazareński! Spasi Chryste!

Niewiele robiąc sobie z ludzkiej opinii, spoglądając szyderczo na mieszczan, a pobłażliwie na szlachtę, uśmiechając się oraz podkręcając wąsa na widok wymalowanych ladacznic i przechodek, bracia Dydyńscy dojechali do rynku. Tu właśnie, pod straganami, na których przekupnie prezentowali wełnę sprowadzoną z Krakowa dla miejscowych tkaczy, czekał na nich ubogi szlachetka z szabelką przy boku. Był młody, zawadiacki, a chociaż jego żupan wyglądał jak wyciągnięty z trumny pradziada, spoglądał na świat bystro, dumnie i hardo.

– Panom Dydyńskim cześć i sława! – zawołał.

– Czołem, bracie Przecławie! – rzekł jadący na czele Jacek Dydyński, najstarszy z braci, zwany przez wzgląd na swoją bitność i wojenne podstępy Jackiem nad Jackami. – Jakże tam, udał się fortel?

– Siedzi w alkierzu i nawet nosa za próg nie wystawi.

– A czeladź?

– Pijana jak świnie. Jam to, nie chwaląc się, sprawił. – Przecław Dydyński podkręcił wąsa. – Opłacało się za szaraczka przebrać i zdrowie chamów pić. Dwóch pachołków zostało na warcie, ale i ci pod dobrą datą.

Читать дальше
Тёмная тема

Шрифт:

Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Diabeł Łańcucki»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Diabeł Łańcucki» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё не прочитанные произведения.


libcat.ru: книга без обложки
libcat.ru: книга без обложки
Jacek Komuda
libcat.ru: книга без обложки
libcat.ru: книга без обложки
Jacek Komuda
Jacek Komuda: Imię Bestii
Imię Bestii
Jacek Komuda
Jacek Dąbała: Prawo Śmierci
Prawo Śmierci
Jacek Dąbała
Отзывы о книге «Diabeł Łańcucki»

Обсуждение, отзывы о книге «Diabeł Łańcucki» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.