Teraz jednak po raz pierwszy stała na powierzchni skamieniałego czarnego oceanu pod wysokim fioletowym niebem i wszystko wydało jej się nowe i niepokojące. Nie znajdowała w pamięci nic, co choćby trochę przypominało ten świat; nagle cała pamiętana przeszłość zniknęła bezpowrotnie i Nadia bezmyślnie zawirowała radośnie, jak mała dziewczynka. Ogarnęło ją wspaniałe uczucie czegoś w rodzaju duchowej nieważkości, jakby każdy kilogram jej ciała przesączył się gdzieś do wnętrza jej psychiki, i wiedziała, że nie jest już pusta, wręcz przeciwnie — czuła, że wypełniają coś niezwykłego, była teraz pełna siły i zdecydowania, skupiona i zrównoważona. Jak mały, obracający się niby bąk myślący kamyk.
Ześlizgnęły się na butach po zboczu. Na dole Nadia z przejęciem uściskała Ann.
— Och, wprost nie wiem, jak ci za to dziękować. — Nawet przez dwie przyciemnione szybki hełmów dostrzegła szeroki uśmiech Ann. Jakże rzadki widok.
Od tej chwili wszystko się dla Nadii zmieniło. Och, wiedziała, że zmiany zaszły tylko w niej samej, że po prostu teraz patrzy na otoczenie z większą uwagą. I stało się tak z pewnością dzięki temu pejzażowi, to on narzucił jej tę nową dbałość o każdy drobiazg.
Następnego dnia opuścili czarne wydmy i pojechali dalej ku czemuś, co towarzyszący Nadii geolodzy nazywali terenem warstwowym albo łupkowym. Był to płaski piaszczysty rejon, który zimą przykrywała częściowo składająca się z dwutlenku węgla czapa polarna. Teraz, w środku lata, doskonale było widać lekko pofalowaną powierzchnię. Ekspedycja jechała po rozległych żyłach żółtego piasku, nad którymi ciągnęły się długie faliste płaskowyże. Ich zbocza miały układ schodkowy i tarasowy, warstwy układały się równo, ale miały nieregularne zarysy, przez co pagórki przypominały drewno, które zostało pocięte i pieczołowicie wypolerowane, aby ukazać piękno jego słojów. Żadne z nich nigdy nie widziało tak nieziemsko wyglądającego terenu, więc spędzali poranki pobierając próbki gleby i skalne okruchy. Kręcili się po okolicy, skacząc z miejsca w miejsce jak jakiś marsjański balet i przez cały czas przekrzykując się nawzajem, a Nadia była tak samo podekscytowana jak pozostali. Ann wyjaśniała jej, że każdej zimy mróz tworzy cieniutką warstewkę na powierzchni. Potem wiatr tnie łożyska tych “potoków” i kształtuje stoki, a każdy kolejny, wyższy pokład wcina się głębiej, aż ściany łożysk ułożą się w setki wąskich tarasów.
— Ta kraina wygląda jak mapa poziomicowa — zauważył Simon.
Przez kilka następnych dni co wieczór wysiadali z pojazdów. W purpurowym półmroku, który trwał niemal do północy, prowadzili wiercenia i docierali aż do podłoża, które było piaszczyste, zlodowaciałe i również składało się z następujących po sobie warstw. Pewnego wieczoru Nadia wspięła się wraz z Ann na łańcuch równoległych tarasów, jednym uchem słuchając geologicznych opowieści o precesji aphelium i peryhelium. Nagle obejrzała się za siebie, spojrzała na łożysko i zobaczyła, że jarzy się ono w wieczornym świetle jak cytryny i morele. Nad całym terenem zawisły bladozielone, soczewkowate chmury, które przypominały idealne krzywiki. Widok był naprawdę cudowny.
— Popatrz! — krzyknęła.
Ann na widok tego wspaniałego fenomenu marsjańskiej natury zamilkła z podziwu. Przez chwilę obserwowały nisko płynące chmury.
Z łazików zawiadomiono ich o kolacji, co wreszcie skłoniło obie kobiety do powrotu. Nadia schodząc po osobliwie ukształtowanych piaszczystych tarasach, uświadomiła sobie, że naprawdę zaszła w niej jakaś wewnętrzna przemiana… A może po prostu planeta stawała się coraz bardziej niesamowita i piękniejsza, im dalej podążali na północ. Najpewniej jednak prawdą było i jedno, i drugie.
Jechali przez płaskie tarasy żółtego piasku, tak drobnego i ubitego, że mogli pędzić z maksymalną prędkością, zwalniając tylko po to, by przy przejeździe z jednej łachy na następną zmienić bieg. Jedynie z rzadka sprawiały im nieco kłopotów koliste zbocza. Raz czy dwa musieli się nawet wycofywać i szukać innej drogi, ale na ogół szlak na północ był łatwy i przyjemny.
Czwartego dnia podróży po warstwowym terenie ściany płaskowyżu leżące po obu stronach płytkiego koryta, którym podążali, zaczęły się wyginać ku sobie i przez szczelinę łaziki wjechały na wyżej położoną płaszczyznę. Na horyzoncie ukazało się oczom podróżników białe wzgórze, wielka zaokrąglona góra, podobna do Ayers Rock. A białe wzgórze oznaczało przecież lód! Tak, to była ogromna góra lodu, wysoka na sto metrów i na kilometr szeroka, a kiedy ją objeżdżali, zauważyli, że ciągnie się aż po północny horyzont. Wzgórze stanowiło najwyraźniej czubek lodowca, prawdopodobnie jęzor czapy polarnej. W pozostałych pojazdach rozległy się krzyki i w zgiełku i zamieszaniu Nadia dosłyszała jedynie głos Phyllis, która wołała:
— Woda! Woda!
To naprawdę była woda. Chociaż od początku wiedzieli, że musi tu być, teraz niezmiernie zadziwieni wjeżdżali na to ogromne białe wzgórze, najwyższe, jakie widzieli na przestrzeni pięciu tysięcy przebytych dotąd kilometrów. Przez cały dzień przyzwyczajali się do nowej krainy: zatrzymali rovery, pokazywali sobie nawzajem wzniesienie, dyskutowali, aż wreszcie wysiedli, aby się lepiej przyjrzeć i pobrać próbki gleby i drobnych skał, dotknąć tej powierzchni i wspiąć się na szczyt białej góry. Podobnie jak otaczający je piasek, lodowe wzgórze składało się z poziomo ułożonych warstw oddzielonych mniej więcej centymetrowymi pasmami pyłu. Między warstwami lód był jakby gruzełkowaty i ziarnisty, a w tutejszym ciśnieniu atmosferycznym sublimował niemal przy każdej temperaturze, pozostawiając porowate, zmurszałe ścianki głębokości kilku centymetrów. Reszta lodu była solidna i twarda.
— Mamy mnóstwo wody! — przekrzykiwali się nawzajem. Woda na powierzchni Marsa…
Następnego dnia lodowcowe wzgórze znalazło się z prawej strony, tworząc ścianę, która towarzyszyła im aż do wieczora. Tak naprawdę dopiero wtedy uświadomili sobie, że tu rzeczywiście jest mnóstwo wody, zwłaszcza kiedy po kilku godzinach ściana stała się jeszcze wyższa: urosła do około trzystu metrów. Okazało się bowiem, że jest to coś w rodzaju lodowego górskiego pasma, odgradzającego ich od doliny o płaskim dnie leżącej po wschodniej stronie. Nagle na północno-zachodnim horyzoncie wyłoniło się kolejne białe wzgórze, grań sterczącego ponad horyzontem kolejnego pasma, którego podstawa była jeszcze niewidoczna. Najwyraźniej musiało to być następne wzniesienie lodowcowe, leżące jakieś trzydzieści kilometrów na zachód.
Domyślili się, że dotarli do Chasma Borealis, wymodelowanej przez wiatr doliny, która wcinała się na północy w lodową czapę na jakieś pięćset kilometrów, czyli ponad połowę odległości dzielącej grupkę podróżników od bieguna. Dno tej rozpadliny stanowił płasko ubity piasek, twardy jak beton, ale w górnej warstwie kruchy z powodu zmrożonego dwutlenku węgla. Lodowe ściany przepaści były wysokie i nie pionowe, ale nachylone na zewnątrz pod kątem mniejszym niż czterdzieści pięć stopni; podobnie jak stoki w łupkowym terenie, wznosiły się amfiteatralnie, tworząc układ tarasów poszarpanych erozją, która była dziełem wiatru i sublimacji, dwóch sił przez dziesiątki tysięcy lat “krojących” rozpadlinę.
Zamiast jechać w górę doliny, podróżnicy ruszyli ku jej zachodniej ścianie, do transpondera, który znajdował się w zrzucie ze sprzętem do eksploatacji lodu. Rozpadlinę wypełniały teraz piaszczyste wydmy, niskie i regularne, więc przemierzając ten pofałdowany grunt, łaziki na przemian to podjeżdżały w górę, to zjeżdżały w dół. W pewnej chwili, kiedy pojazdy wspięły się na kolejną wydmę, podróżnicy dostrzegli zrzut. Leżał nie dalej niż dwa kilometry od podnóża lodowej ściany na północnym zachodzie: ogromne żółtozielone pojemniki ustawione na pajęczych nogach ładowników. Był to doprawdy osobliwy widok w tym świecie bieli, brązów i różów.
Читать дальше