Zjechali na niziny półkuli północnej, skręcili i ruszyli prosto na północ przez rozległą Acidalia Planitia. Znowu całymi dniami jechali prosto przed siebie. Ślady kół ciągnęły się za nimi niby pasy wyciętej przez kosiarkę trawy, a połyskujące jaskrawo transpondery wyglądały dziwacznie i jakby niestosownie wśród marsjańskich skał. Phyllis, Edvard i George co chwila proponowali, by zrobić wypad w bok i zbadać niektóre interesujące formy terenu widziane wcześniej na zdjęciach satelitarnych — na przykład odkrywkowe pokłady minerałów w pobliżu Krateru Pieriepiekina — ale Ann natychmiast przypominała im z irytacją o celu misji i propozycja upadała.
Nadia bardzo martwiła się o Ann, która była niemal tak samo daleka i spięta jak w bazie. Ilekroć pojazdy się zatrzymywały, Ann wychodziła na zewnątrz, kręciła się samotnie po okolicy i musieli ją wołać, gdy zasiadali w Jedynce (nadali roverom nazwy numeryczne) do obiadu. Co jakiś czas Nadia próbowała ją jakoś rozkręcić, poruszając ulubione przez Ann tematy:
— Dlaczego te skały są tak porozrzucane?
— Meteoryty.
— A gdzie są kratery?
— Większość jest na południu.
— Skąd się w takim razie wzięły tutaj te skały?
— Siła uderzenia. Dlatego są takie małe. Tylko najmniejsze skałki mogły przelecieć tak wielką odległość.
— Ale mówiłaś mi kiedyś, że te północne równiny są stosunkowo nowe, a intensywne bombardowanie meteorytów miało miejsce dość dawno.
— To prawda. Głazy, które tutaj widzisz, spadły podczas ostatniego bombardowania. Całkowite spiętrzenie luźnych skał pochodzących z uderzeń meteorytów jest o wiele większe niż to, co tu widać. Składa się z nich cały regolit. A regolit jest głęboki na kilometr.
— Aż trudno uwierzyć — zauważyła Nadia. — To znaczy… musiało spaść wiele meteorytów. Ann skinęła głową.
— Miliardy lat. To jest właśnie główna różnica między Marsem i Ziemią, wiek lądów datuje się od milionów do miliardów lat. Różnica tak duża, że trudno ją pojąć. Jednak gdy się spojrzy na ten świat, można ją sobie wyobrazić.
W połowie wzniesienia Acidalia zaczęły się pojawiać długie, proste kaniony o urwistych stokach i płaskich dnach. Wyglądały, co kilkakrotnie podkreślił George, jak suche koryta legendarnych kanałów. Ich geologiczna nazwa brzmiała fossae i pojawiały się w grupkach po kilka. Okazało się, że nawet najmniejsze z tych kanionów są dla łazików zupełnie niemożliwe do przebycia; próbowali w nie wjeżdżać, ale za każdym razem musieli zawracać i jechać wzdłuż krawędzi tak długo, aż dno kanionu się podniosło albo jego ściany zbliżyły się do siebie i można było kontynuować jazdę na północ znowu po płaskiej równinie.
Horyzont przed nimi niekiedy był odległy o dwadzieścia kilometrów, czasem znów tylko o trzy. Z każdym dniem podróży kratery stawały się coraz rzadsze, a te, które mijali, otoczone były niskimi kopcami. Były to małe kratery rozbryzgowe — meteoryty spadły na wieczną zmarzlinę, zamieniając ją w gorące błoto. Geologowie towarzyszący Nadii spędzali teraz całe dnie wędrując z entuzjazmem po wzgórzach powstałych wokół jednego z takich kraterów. Phyllis twierdziła, że zaokrąglone zbocza wskazują wyraźnie na istnienie w tym miejscu wód w erze archaicznej, tak samo jak włókno w skamieniałym drewnie pokazuje gatunek pierwotnego drzewa. Z tonu, jakim Phyllis to powiedziała, Nadia zorientowała się, że jest to kolejna kwestia, w której panuje niezgoda między nią i Ann; Phyllis wierzyła w tak zwany długi model przeszłości wodnej planety, Ann w model krótki. Albo coś w tym rodzaju. Nadia pomyślała, że na naukę składa się naprawdę wiele skomplikowanych spraw, łącznie z doskonaleniem strategii, za pomocą której jeden naukowiec zwalcza teorie innych.
Podążali wciąż dalej na północ. Mniej więcej na 54 stopniu szerokości areograficznej wjechali w niesamowicie wyglądającą krainę termokrasów. Był to teren pagórkowaty, pokryty wielką ilością owalnych zagłębień o spadzistych stokach, zwanych alasami. Marsjańskie alasy były sto razy większe niż ich ziemskie odpowiedniki, przeważnie miały dwa albo trzy kilometry szerokości i około sześćdziesięciu metrów głębokości. Cała piątka naukowców zgodziła się, iż te twory są niezbitym dowodem istnienia tu wiecznej zmarzliny; zapadanie się gruntu musiało zostać spowodowane okresowym marznięciem i tajaniem gleby. Tak duże niecki, zdaniem Phyllis, wskazywały jednoznacznie, że zawartość wody w glebie musiała być kiedyś bardzo wysoka. Ann natychmiast zareplikowała, że tak, jak wszystko na Marsie, po prostu bardzo długo się tworzyły. Niewielka warstwa zmrożonej gleby, nieznacznie załamująca się przez miliony lat.
Rozdrażniona Phyllis zaproponowała, by dla zweryfikowania jej koncepcji spróbowali uzyskać wodę z gleby i Ann niechętnie się zgodziła. Znaleźli łagodne zbocze między zapadliskami i zatrzymali się, aby zainstalować tam wodny kolektor — urządzenie do zbierania cieczy z wiecznej zmarzliny. Nadia kierowała całą operacją, zadowolona, bo dotychczasowe lenistwo zaczęło jej już doskwierać. To była praca akurat na cały dzień: używając małej koparki przymocowanej do pierwszego łazika Nadia wykopała długi na dziesięć metrów rów, umieściła w nim kolektor, czyli perforowaną, nierdzewną stalową rurę wypełnioną żwirem, potem wzdłuż rury i filtrów ułożyła elektryczne urządzenia grzewcze, a następnie wypełniła rów wykopaną wcześniej gliną i kamieniami.
Nad niższym końcem powstałego w ten sposób tunelu znajdowała się gromadząca wodę studzienka, pompa oraz izolowany wąż doprowadzający uzyskaną wodę do małego zbiornika. Elementy grzewcze miał zasilać akumulator ładowany za pomocą baterii słonecznych. Gdy zbiornik się zapełni (jeśli w ogóle jest tu dostatecznie dużo wody, aby go napełnić), pompa samoczynnie się zablokuje, otworzy się natomiast zawór elektromagnetyczny, dzięki czemu woda znajdująca się w kanale transportowym przesączy się z powrotem do kolektora, a wtedy automatycznie wyłączy się również system grzewczy.
— No, prawie zrobione — oznajmiła Nadia, mocując wąż na ostatniej magnezowej podpórce. Miała przeraźliwie zmarznięte ręce, a okaleczona dłoń rwała coraz mocniej. — Może ktoś zrobiłby kolację — dodała. — Zaraz kończę.
Wąż trzeba było jeszcze otulić grubą warstwą białej poliuretanowej piany, potem wpasować w większą rurę ochronną. Zdumiewające, jak izolacja komplikuje proste prace hydrauliczne — pomyślała Nadia.
Sześciokątna nakrętka, podkładka, przetyczka, kilka zdecydowanych pociągnięć kluczem. Nadia ruszyła wzdłuż węża, sprawdzając kolejne łącza. Wszystko trzymało się mocno. Odniosła narzędzia do Jedynki, a potem stanęła i zlustrowała rezultat całodziennej pracy: zbiornik, krótki wąż na podpórkach, wykop w ziemi, długa, niska hałda rozkopanej gleby biegnąca w górę zbocza. Całość wyglądała dość bezładnie, ale nieźle się komponowała z pagórkowatym krajobrazem.
— W powrotnej drodze napijemy się świeżej wody — oświadczyła z dumą.
Przez ponad dwa tysiące kilometrów jechali na północ i w końcu dotarli do Vastitas Borealis, powulkanicznej równiny między 60 i 70 stopniem szerokości północnej. Ann i pozostali geologowie spędzali teraz parę godzin każdego ranka na zewnątrz. Penetrowali płaską, ciemną, skalistą powierzchnię w poszukiwaniu próbek, a potem przez resztę dnia jadąc dalej na północ dyskutowali o tym, co znaleźli. Ann wydawała się całkowicie pochłonięta pracą i znacznie szczęśliwsza.
Читать дальше