— Zobaczmy, co powiedzą w bazie — wtrąciła się Nadia. — Może zechcą, żebyśmy wrócili i pomogli im tam przy jakichś przedsięwzięciach, a może nie będą mogli przysłać nam zrzutu, nigdy nic nie wiadomo.
Ann jęknęła.
— Czas już skończyć z tym ciągłym pytaniem o pozwolenie Narodów Zjednoczonych, to tylko wszystko komplikuje.
Miała rację. Frankowi i Mai oczywiście nie spodobał się pomysł, z kolei John był niby zainteresowany, ale jak zwykle odpowiedział wymijająco. Arkady poparł pomysł i zadeklarował się, że zrzuci z Fobosa zapasy, jeśli to będzie konieczne, ale w ogóle nie wziął pod uwagę strony praktycznej takiej operacji. Maja natomiast zadzwoniła w tej sprawie do Centrum Kontroli Wyprawy w Houston i na Bajkonur, co tylko podsyciło coraz gwałtowniejszą dyskusję. Hastings kategorycznie sprzeciwiło się planowi, ale Bajkonurowi i wielu towarzystwom naukowym przypadł on do gustu.
W końcu Ann udało się dostać do telefonu; jej ton był bardzo szorstki i arogancki, chociaż wyglądała na nieco przestraszoną.
— Jestem szefem ekipy geologicznej i twierdzę, że należy pojechać na biegun. Nie będziemy mieć lepszej sposobności, aby uzyskać dane na temat składu czapy polarnej w jej stanie pierwotnym. To jest kruchy system i każda, nawet najmniejsza zmiana w atmosferze może go poważnie naruszyć. A wy przecież planujecie już niebawem pewne posunięcia, czyż nie? Sax, ciągle pracujesz nad tymi wiatrakami grzewczymi?
Sax nie brał udziału w dyskusji i trzeba go było dopiero przywołać do telefonu.
— Jasne — odparł, kiedy powtórzono mu pytanie. On i Hiroko wystąpili z pomysłem zbudowania małych wiatraczków, które chcieli porozrzucać ze sterowców na całej planecie. Stałe wiatry zachodnie obracałyby wiatraki i pod wpływem wirowania w cewkach grzejnych u podstawy wiatraków miało powstawać ciepło, wypuszczane następnie prosto w atmosferę. Sax zaprojektował już automatyczną wytwórnię wiatraków; chciał ich wyprodukować tysiące. Wład zauważył przy tej okazji, że ceną za uzyskane ciepło będzie osłabienie siły wiatrów — nie można otrzymać czegoś za nic. Sax natychmiast odpowiedział, że uda im się przynajmniej w jakiś sposób wykorzystać potężne burze pyłowe, które wiatr czasami tu wywołuje. — Małe ciepełko za trochę wiaterku to chyba niezła wymiana, co?
— A więc milion wiatraków — wtrąciła Ann. — A to dopiero początek. Wspominałeś też coś o zrzuceniu czarnego pyłu na czapy polarne, prawda, Sax?
— To znacznie zagęściłoby atmosferę, na pewno szybciej niż jakiekolwiek inne możliwe w tej chwili działanie.
— Może, ale jeśli zrealizujecie ten pomysł — podsumowała Ann — czapy zostaną skazane na zagładę. Szybko wyparują, a wtedy spytamy: “Ciekawe jak wyglądały?” I nigdy się nie dowiemy.
— Czy masz dość zapasów i czasu? — spytał rzeczowo John.
— Zrzucimy ci zapasy — ponowił swoją ofertę Arkady.
— Mamy przed sobą jeszcze cztery miesiące lata — odparła krótko Ann.
— Ty po prostu chcesz pojechać na biegun! — rzucił Frank, powtarzając słowa Phyllis.
— I co z tego? — zdenerwowała się Ann. — Być może ty przyleciałeś tutaj, aby prowadzić jakieś polityczne gierki, ja jednak zamierzam przede wszystkim zobaczyć kawałek tego świata.
Nadia skrzywiła się z niezadowoleniem. Rozmowa się skończyła i Frank był wściekły, co nigdy nie wróżyło nic dobrego. Och, Ann, Ann…
Następnego dnia do dyskusji włączyli się ziemscy oficjele, co przesądziło sprawę: na Ziemi uznano, że rzeczywiście koloniści powinni pobrać próbki z polarnej czapy w stanie pierwotnym. Po zielonym świetle z bazy (obrażony Frank w ogóle nie podszedł do telefonu) Simon z Nadią natychmiast zaczęli wznosić radosne okrzyki:
— Na biegun północny! Jedziemy na biegun! Phyllis tylko potrząsnęła głową.
— Naprawdę was nie rozumiem. George, Edvard i ja zostajemy tutaj jako rezerwa. Przetestujemy w tym czasie pracę przetwórni lodu.
Ann, Nadia i Simon wsiedli w Trójkę, zjechali z powrotem na dno Chasma Borealis i tam skręcili na zachód, gdzie jeden z lodowców spływających z czapy utworzył idealną pochyłą rampę. Dzięki wzmocnieniu metalową siatką wielkie koła łazika miały przyczepność równą gąsienicom śnieżnego pługu, podróżnicy więc bez problemów powinni przejechać po rozmaitych powierzchniach czapy: po obszarach ziarnistego pyłu, po niskich wzgórkach twardego lodu, po polach oślepiającej bieli zmrożonego dwutlenku węgla i po cienkiej warstewce sublimującego wodnego lodu. Płytkie doliny falowały jedna za drugą ku biegunowi; niektóre były bardzo szerokie. Aby przebyć taką dolinę, badacze musieli zjechać po wyboistym stoku, który wyginał się na prawo i lewo aż po horyzont i cały pokryty był idealnie białym suchym lodem. Trwało to przez około dwadzieścia kilometrów, aż wreszcie cały świat wokół nich stał się jaskrawo biały.
Nagle wyrosła przed nimi góra lepiej im znanego, brudnoczerwonego lodu wodnego, połać bieli poprzecinanej ciemniejszymi pasmami. Kiedy pokonali dno rowu, świat podzielił się na dwie części, białą z tyłu i brudnoróżową przed nimi. Podczas jazdy ku zwróconym na południe stokom dostrzegli, że wodny lód jest tu bardziej zerodowany niż gdzie indziej, ale jak twierdziła Ann, każdej zimy metr suchego lodu osiada na wiecznej zmarzlinie czapy i rozciera pozostały po ubiegłorocznym lecie zmurszały filigran, wypełniając wszystkie zagłębienia. Dzięki temu wielkie koła łazika mogły teraz bez komplikacji posuwać się naprzód.
Za falistymi dolinami podróżnicy znaleźli się na równej białej płaszczyźnie, która rozciągała się we wszystkich kierunkach aż po horyzont. Biel widziana przez spolaryzowane, przyciemnione szyby okien rovera była niezmącona i czysta. W pewnej chwili minęli niskie koliste wzgórze — krater pozostały po jakimś stosunkowo niedawnym uderzeniu meteorytu, wypełniony od tego czasu kolejnymi warstwami lodu. Zatrzymali się, aby pobrać próbki skał. Nadia musiała ograniczać Ann i Simona do czterech wierceń dziennie, aby uniknąć przeciążenia ładowni pojazdu, dwoje geologów wrzucało tu bowiem nie tylko drobne okruchy. Często mijali pojedyncze czarne skały (odłamki meteorytów), wyglądające na tle lodu jak rzeźby Magritte’a i para badaczy zbierała najmniejsze, z większych pobierając próbki. Raz przejechali nawet obok odłamka wielkości rovera. Okruchy pochodziły przeważnie z meteorów niklowo-żelaznych lub kamiennych chondrytów. Ann dotknęła jednego i powiedziała do Nadii:
— Czy wiesz, że na Ziemi znaleziono meteoryty pochodzące z Marsa? Być może zdarzało się również na odwrót, chociaż na pewno o wiele rzadziej. To musiałoby być naprawdę potężne uderzenie. Żeby skała wydostała się z ziemskiego pola grawitacyjnego, musi osiągnąć prędkość początkową rzędu co najmniej piętnastu kilometrów na sekundę. Słyszałam kiedyś, że około dwa procent materii wyrzuconej z ziemskiego pola być może wylądowało na Marsie, ale mogło się to stać tylko podczas największych zderzeń meteorytowych, jak na przykład spadek na granicy kredy i trzeciorzędu. Dziwnie byłoby znaleźć tu kawałek Jukatanu, co?
— To było sześćdziesiąt milionów lat temu — zauważyła Nadia. — I tak byłby zakopany pod lodem.
— To prawda. — Później, wracając do pojazdu, Ann mruknęła: — Cóż, jeśli Sax i inni stopią te czapy, na pewno jakieś znajdziemy. Będziemy mieć całe muzeum meteorytów, wokół którego rozsiądziemy się na piasku.
Minęli kolejne faliste doliny, to wspinając się do góry, to zjeżdżając w dół, niczym łódź kołysząca się na falach. Tym razem były to największe z dotąd napotkanych fal: grzbiet jednej od szczytu drugiej dzieliło około czterdziestu kilometrów. Podróżnicy często popatrywali na zegarki, aby trzymać się ustalonego rozkładu dnia, i od dziesiątej wieczór do piątej rano parkowali na pagórkach albo tkwili ukryci w stożkach kraterów, chcieli bowiem mieć podczas tych postojów piękne widoki. Zaciemniali też okna przy użyciu podwójnej polaryzacji, aby łatwiej zasnąć w nocy.
Читать дальше