— Czy rzeczywiście jest tak źle? — zapytała Nadia, myśląc o swoich pięknych podziemnych komorach z wypukłymi sufitami, o jacuzzi i o szklance wódki z lodem.
— Wiesz, że tak! Dwadzieścia cztery i pół godziny dziennie pod ziemią w tych klitkach, z Mają i Frankiem wiecznie gadającymi o polityce, z Arkadym i Phyllis walczącymi o każdy drobiazg… Dopiero teraz sobie to uświadomiłam, wierz mi… I do tego ciągle narzekający na wszystko George… i John z głową w chmurach, i Hiroko, która ma obsesję na punkcie swojego małego cesarstwa, podobnie jak Wład i Sax… Rety, co za ekipa!
— Nie są gorsi od innych. Ani gorsi, ani lepsi. Nie masz wyjścia, musisz z nimi współpracować. Nie możesz żyć tutaj w zupełnej samotności.
— Wiem, ale kiedy jestem w bazie, nie czuję się jak na Marsie. Równie dobrze mogłabym się znaleźć z powrotem na statku!
— Nie, nie, wcale tak nie myślisz — przerwała jej Nadia. — Zapominasz o czymś. — Kopnęła skałę, którą badała Ann i zaskoczona Ann podniosła oczy. — Możesz kopać skały, widzisz? Jesteśmy tutaj, Ann. Tutaj! Jesteśmy na Marsie, stoimy na nim. Każdego ranka możesz wyjść i biegać po powierzchni. I zorganizujesz jeszcze wiele ekspedycji badawczych, więcej niż ktokolwiek inny. Masz do tego prawo choćby dzięki stanowisku, które zajmujesz.
Ann w zamyśleniu spojrzała w bok.
— Czasami to dla mnie za mało.
Nadia popatrzyła na nią uważnie.
— Cóż, Ann, dobrze wiesz, że pod ziemią trzyma nas przede wszystkim promieniowanie. To, co mówisz, sugeruje w gruncie rzeczy, że chcesz, aby radiacja zniknęła. A to oznacza zgęszczenie atmosfery, to oznacza terraformowanie!
— Wiem. — Ann mówiła w takim napięciu, że w jej głosie nie pozostało ani śladu zwykłej rzeczowości. — Sądzisz, że o tym nie wiem?! — Wstała i pomachała młotkiem. — Tylko że to nie jest w porządku! To znaczy… widzisz, patrzę na tę krainę i naprawdę ją kocham. Chcę przebywać na zewnątrz, bez przerwy podróżować po powierzchni tej planety, badać ją, żyć na niej i uczyć się jej. Jednak kiedy to robię, zmieniam ją — niszczę ją, niszczę to, co kocham. Kiedy patrzę na tę drogę, którą stworzyliśmy, odczuwam prawdziwy ból! A nasza baza jest jak kopalnia odkrywkowa na środku pustyni nigdy, od samego początku świata nie tkniętej ludzką stopą. Jest taka brzydka, taka… Nie chcę robić takiej krzywdy całemu Marsowi, Nadiu, nie chcę. Wolałabym raczej umrzeć. Niech ta planeta pozostanie niezmieniona, zostawmy ją dziką i pozwólmy promieniowaniu robić, co chce. To i tak tylko kwestia statystyki, to znaczy… Jeśli radiacja zwiększy u mnie ryzyko zachorowania na raka od jednego do dziesięciu, to mam i tak dziewięć szans na dziesięć, że nie zachoruję!
— Tak, dla ciebie może dziewięć — wtrąciła Nadia. — Dla każdej jednostki. Ale dla całej grupy, dla nas wszystkich oznacza to nieodwracalne zmiany genetyczne, sama wiesz. Gdybyśmy przez cały czas przebywali na powierzchni, ten świat szybko by nas zniszczył. Nie możesz myśleć tylko o sobie.
— Tak, tak, jestem częścią zespołu — powtórzyła głucho Ann.
— Tak, jesteś.
— Wiem, wiem. — Westchnęła. — Wszyscy wciąż to powtarzamy. Będziemy kontynuować naszą pracę i uczynimy to miejsce bezpiecznym. Drogi, miasta, nowe niebo, nowa gleba. Aż Mars stanie się czymś w rodzaju Syberii albo Terytorium Północno- Zachodniego. Tylko że wtedy prawdziwy Mars zniknie, a my zostaniemy tu i będziemy się zastanawiać, dlaczego czujemy taką pustkę. Dlaczego, kiedy patrzymy na tę planetę, nie widzimy już niczego poza naszymi własnymi twarzami.
Sześćdziesiątego drugiego dnia wyprawy zobaczyli na południowym horyzoncie pióropusze dymu, pasma brązu, szarości, bieli i czerni pulsujące i mieszające się ze sobą oraz falującą chmurę w kształcie grzyba o nieco spłaszczonym kapeluszu. Obłok przesuwał się na wschód.
— Nareszcie w domu! — zawołała radośnie Phyllis.
Na wpół zasypane pyłem koleiny poprowadziły grupę w stronę dymu. Jechali przez strefę lądowania transportowców, przez ziemię poprzecinaną gmatwaniną śladów stóp, przez zadeptaną krainę ku jasnoczerwonym piaskom. Mijali rowy i kopce, doły i hałdy, aż w końcu zobaczyli wielkie, poszarpane wzgórze, na którym zbudowali swoje stałe osiedle. Wyglądało jak kwadrat ceglanej reduty, na której szczycie połyskiwało coś nowego — srebrzący się w słońcu układ magnezowych belek. Widok ten wzbudził niezwykłe zainteresowanie Nadii, ale by dotrzeć do osady, musieli jeszcze pokonać kilka tysięcy metrów krainy, której nie sposób było nie zauważyć: był to świat wszelkiego typu metalowego złomu, kraina lejów i wyrw. Mijali też parking ciągników i dźwigów, składowisko części zapasowych, wysypisko śmieci i najprzeróżniejszych odpadów przemysłowych, sektor wiatraków i płytek słonecznych baterii. Były tam wieże wodne, betonowe drogi prowadzące na wschód, zachód i południe, kondensatory atmosferyczne, niskie budynki kwater alchemików, których kominy wyrzucały widoczne z dużej odległości pióropusze dymu. Gdzieniegdzie zalegały stosy potłuczonego szkła, hałdy szarego żwiru, obok cementowni wznosiły się ogromne kopce surowego regolitu, a małe sterty tej marsjańskiej ziemi były niemal wszędzie. Całość przypominała bałaganiarskie, funkcjonalne i potwornie brzydkie Wanino, Usman czy jakieś inne miasto sowieckiego przemysłu ciężkiego na Uralu albo jakuckie kopalnie.
Jechali dobre pięć kilometrów przez ten spustoszony kraj, a kiedy dotarli do celu, Nadia nie miała odwagi podnieść oczu na Ann, która siedziała obok niej w milczeniu, płonąc z oburzenia i obrzydzenia. Nadia była zbyt zszokowana i zaskoczona zmianą, która zaszła w niej samej, by się w ogóle odezwać; wszystko, co tu widziała, przed wyprawą wydawało jej się idealnie normalne, w gruncie rzeczy nawet jej się podobało. Teraz czuła tylko niesmak i obawiała się, że Ann może jakoś gwałtownie zareagować, zwłaszcza gdyby Phyllis wyrwała się z jakąś głupią uwagą. Phyllis na szczęście również milczała i mała grupka wjechała na parking ciągników przy północnym garażu. Wyprawa dobiegła końca.
Wysiedli z roverów i jedno po drugim przeszli przez właz. Natychmiast otoczyły ich tłumnie znajome twarze: Maja, Frank, Michel, Sax, John, Ursula, Spencer, Hiroko i cała reszta. Witali ich serdecznie niczym bracia i siostry, ale było ich tak wielu, że Nadia poczuła się nagle przytłoczona, skuliła się w sobie jak anemon pod wpływem dotyku i nie mogła wydobyć głosu. Czuła, że coś jej się wymyka, chciała to jeszcze rozpaczliwie pochwycić, rozejrzała się za Ann i Simonem, ale porwała ich już kolejna grupka; teraz stali wśród nich i wydawali się podobnie jak Nadia oszołomieni. Ann zastygła nieruchomo z nieodgadnionym wyrazem na twarzy, przybierając typową dla siebie maskę pozornego spokoju.
Phyllis natomiast trajkotała radośnie, opowiadając przyjaciołom historię wycieczki.
— To jest piękne, naprawdę spektakularne, słońce świeciło przez cały czas i tam naprawdę jest lód, wiemy jak uzyskać duże ilości wody, Mars wygląda jak Arktyka, kiedy się jest na tej czapie polarnej…
— Znaleźliście może fosfor? — spytała Hiroko.
Cudownie było zobaczyć twarz Japonki niepokojącej się o fosfor dla jej roślinek. Ann odparła, że odkryła osady siarczanów w lekkiej glebie wokół kraterów Acidalii, poszły więc zobaczyć próbki. Nadia podążyła za innymi podziemnym betonowym przejściem do stałego osiedla, marząc o prawdziwym prysznicu i świeżych warzywach, jednym uchem słuchając Mai, przekazującej jej najnowsze wieści. Była w domu.
Читать дальше