Właściwie nawet bardzo się zbliżyła do jego mieszkańców. Czasami pod koniec dnia pracy szła z całą grupką do piasty, gdzie zabawiali się w wymyśloną przez siebie grę, którą nazywali “skokiem w tunel”. Najpierw z torusa skakali rurą w dół do punktu, gdzie tworzące piastę cylindry osiągały maksymalną szerokość, tworząc jeden gładki tunel. Znajdowały się tam poręcze, mające ułatwić szybki ruch w przód i w tył wzdłuż piasty, gra polegała jednak na tym, że skoczkowie musieli stanąć na włazie schronu przeciwburzowego i starać się skoczyć w górę piasty aż do wejścia do baniaczka, całe pięćset metrów dalej, bez odpychania się od ścian lub poręczy. Siły Coriolisa praktycznie uniemożliwiały tak długi przelot, więc jeśli komuś udało się przebyć choćby połowę drogi, zwykle zwyciężał w tej grze. Pewnego dnia jednak Hiroko postanowiła skontrolować stan eksperymentalnej uprawy w baniaczku. Pożegnała się z nimi, a potem przykucnęła na pokrywie wejścia do schronu, skoczyła i powoli przeleciała całą długość tunelu, obracając się podczas lotu wokół własnej osi. Zatrzymała się dopiero przy włazie do baniaczka.
Gracze wpatrywali się w tunel oszołomieni.
— Hej! — zawołała Rya do Hiroko. — Jak to zrobiłaś?
— Co zrobiłam?
Wyjaśnili jej zasady gry. Uśmiechnęła się i Maja nagle nabrała pewności, że Hiroko już wcześniej doskonale znała reguły.
— No więc, jak to zrobiłaś? — powtórzyła Rya.
— Po prostu skoczyłam! — odparła Hiroko i zniknęła w baniaczku.
Tego wieczoru przy kolacji wszyscy dyskutowali o wyczynie Hiroko. Frank powiedział do Japonki:
— Może po prostu miałaś szczęście.
Hiroko uśmiechnęła się.
— Może każde z nas powinno skoczyć ze dwadzieścia razy. Zobaczymy, kto wygra.
— Niezły pomysł.
— O co się założymy?
— Oczywiście o pieniądze.
Hiroko potrząsnęła głową.
— Naprawdę sądzisz, że pieniądze jeszcze coś znaczą?
Kilka dni później Maja unosiła się pod wypukłą kopułą baniaczka z Frankiem i Johnem, wpatrując się w Marsa, który był teraz rozmiaru dziesięciocentówki i przypominał Księżyc między ostatnią kwadrą a pełnią.
— Ostatnio wybucha strasznie dużo kłótni — zauważył mimochodem John. — Podobno Aleks i Mary rozpoczęli otwartą wojnę. Michel mówi, że można się było tego spodziewać, ale…
— Może zabraliśmy ze sobą zbyt wielu przywódców — wtrąciła Maja.
— Tak, pewnie ty powinnaś być jedynym — mruknął ironicznie Frank.
— Zbyt wielu przywódców? — spytał John.
Frank potrząsnął głową.
— To nie o to chodzi.
— Nie? Na pokładzie rzeczywiście mamy wiele prawdziwych gwiazd.
— Instynkt współzawodnictwa i pragnienie przewodzenia innym to nie to samo. Czasami nawet wydaje mi się, że są ze sobą wręcz sprzeczne.
— Tobie pozostawiam ocenę, kapitanie — uśmiechnął się John, widząc nachmurzoną minę Franka. Maja pomyślała, że Boone jest jedyną naprawdę zrównoważoną i spokojną osobą w całej ekipie.
— Psychologowie dostrzegli ten problem już w trakcie przygotowań — ciągnął dalej Frank. — Było to dość oczywiste nawet dla nich. Zastosowali rozwiązanie harvardzkie.
— Rozwiązanie harvardzkie — powtórzył John, delektując się tym stwierdzeniem.
— Już dawno temu kierownictwo Harvardu zauważyło, że jeśli przyjmują kandydatów stosując wyłącznie kryterium najwyższych ocen, a potem przed studentami pierwszego roku stawiają cały szereg rozmaitych wymagań, niepokojąco duża liczba uczniów popada w depresję po otrzymaniu słabych not i psuje dobre imię uczelni, strzelając sobie w łeb.
— To absolutnie niemożliwe — obruszył się John.
Maja zmierzyła ich krytycznym spojrzeniem.
— Wy dwaj musieliście chyba chodzić do szkół zawodowych, co?
— Odkryli, że sposób na umknięcie takich problemów polega na tym, aby przyjąć na studia pewien procent uczniów, którzy wprawdzie w przeszłości otrzymywali często średnie stopnie, ale wyróżniali się w jakiś inny sposób, ponieważ…
— Trzeba mieć tupet, aby złożyć podanie na Harvard ze średnimi ocenami…
— … jeśli ktoś w przeszłości otrzymywał przeciętne oceny, jest po prostu szczęśliwy, że w ogóle studiuje na Harvardzie.
— Skąd o tym wiesz? — spytała Maja z ciekawością.
Frank uśmiechnął się.
— Byłem jednym z nich.
— Przecież na naszym statku nie ma miernot — zdziwił się John.
Frank spojrzał z powątpiewaniem.
— Ale są naprawdę świetni naukowcy, których nie interesuje, no wiesz… administracja. Uważają, że jest nudna. Są zadowoleni, że wyręczają ich tacy ludzie jak ja.
— Mężczyźni typu beta — mruknął John. Była to aluzja do Franka i jego zainteresowania socjobiologią. — Genialne tępaki.
Ci dwaj kpili z siebie w tak napastliwy sposób, że…
— Mylisz się — powiedziała Maja do Franka.
— Może i tak, ale tacy są jak sztab wyborczy. Mają przynajmniej siłę, aby za kimś podążyć. — Powiedział to takim tonem, jakby przygnębiała go myśl o tym.
John, którego niebawem czekała wachta na mostku, pożegnał się i odszedł.
Frank przepłynął łagodnie na stronę Mai. Poruszyła się niespokojnie; od dłuższego czasu nie wracali już w rozmowach do swego krótkiego romansu, nawet pośrednio. Maja wyobrażała sobie, że gdyby do tego kiedyś doszło, powiedziałaby mu, że nie było to nic nadzwyczajnego, że od czasu do czasu pozwala sobie na seks z mężczyznami, którzy jej się podobają. I że robi to pod wpływem chwili.
Frank jednak wskazał tylko na czerwoną kropkę na niebie.
— Zastanawiam się, po co właściwie tam lecimy?
Maja wzruszyła ramionami. Prawdopodobnie chciał powiedzieć , ja” zamiast “my”.
— Każdy ma swoje powody — odparła.
Zerknął na nią uważnie.
— Tak, to prawda.
Zignorowała jego dziwny ton.
— Może to nasze geny — rzuciła niedbale. — Może one przeczuwają, kiedy na Ziemi dzieje się źle. I teraz zauważyły wzrastającą szybkość mutacji albo coś w tym rodzaju.
— I skierowały nas ku nowemu początkowi.
— Tak.
— Teoria genu samolubnego. Inteligencja jest tylko narzędziem, które wspomaga udaną reprodukcję.
— Możliwe.
— Chociaż, w zasadzie, ta podróż naraża udaną reprodukcję na szwank — mruknął Frank. — Tutaj raczej nie jest bezpiecznie.
— Ale na Ziemi również nie. Zanieczyszczenie, promieniowanie, inni ludzie…
Frank potrząsnął głową.
— Nie. Nie uważam, aby egoizm tkwił w genach. Zdaje mi się, że znajduje się gdzie indziej. — Wyciągnął rękę i palcem wskazującym szturchnął ją między piersi tak silnie, że sam Frank aż wzniósł się nad podłogę. Przez długą chwilę wpatrywał się w nią, po czym uderzył się w to samo miejsce i powiedział: — Dobranoc, Maju.
Tydzień czy dwa później Maja była akurat na farmie i ścinając kapustę, chodziła przejściem między długimi rzędami korytek. W pomieszczeniu nie było nikogo więcej. Kapuściane główki wyglądały jak rzędy ludzkich głów, medytujących w jaskrawym popołudniowym świetle.
Nagle dostrzegła jakiś ruch i szybko spojrzała w bok. Po przeciwnej stronie sali, poprzez słój z glonami zobaczyła jakąś twarz. Szkło zniekształciło rysy, ale bez wątpienia była to twarz mężczyzny o ciemnobrązowej cerze. Mężczyzna spoglądał gdzieś w bok i nie widział jej. Najwyraźniej przemawiał do kogoś ukrytego przed jej wzrokiem. Potem się poruszył i na moment za powiększającym szkłem butli jego twarz stała się wyraźniejsza. I wtedy Maja zrozumiała, dlaczego obserwuje go z taką uwagą, dlaczego żołądek podchodzi jej do gardła: nigdy przedtem go nie widziała!
Читать дальше