Chalmers rozmawiał z kilkoma więźniami przez wideotelefony w ich celach; z dwoma lub trzema naraz.
— Sami widzicie, jak łatwo było was pokonać — powiedział im. — Tak to się wszędzie skończy. Systemy wspomagania życia są tak kruche, że nijak nie można się bronić. Nawet na Ziemi wysoko rozwinięta technika militarna sprawia, że stan wyjątkowy można wprowadzić o wiele łatwiej niż kiedyś, ale tutaj takie działanie jest wręcz absurdalnie proste.
— Cóż, udało wam się wziąć nas przez zaskoczenie. To było łatwe odparł mężczyzna około sześćdziesiątki. — Dzięki temu wiemy, że jesteście inteligentni. Ale spróbujcie nas złapać, kiedy wydostaniemy się na wolność. W tej chwili wasz system wspomagania życia jest tak samo słaby dla nas, jak nasz dla was, ale wasz w sposób bardziej widoczny.
— A cóż wy możecie o tym wiedzieć?! Cały system wspomagania życia, który mamy tutaj, jest w gruncie rzeczy w decydującym stopniu zależny od Ziemi. A oni mają do dyspozycji ogromne siły militarne, natomiast my nie. Wy i wszyscy wasi przyjaciele próbujecie żyć na zewnątrz i ten wasz bunt to jakaś mrzonka, coś w rodzaju powieści science fiction z 1776 roku. Mieszkańcy amerykańskiego pogranicza zrzucający jarzmo tyranii… Tylko nie bierzecie pod uwagę, że tutejsza sytuacja jest zupełnie inna! Tego typu analogie są fałszywe i niewłaściwe, ponieważ maskują rzeczywistość, prawdziwą naturę naszej podległości wobec Ziemi i jej władzy nad nami. Czy nie możecie zrozumieć, że to mrzonka?!
— Jestem pewien, że w wielu koloniach były niezłe torysowskie sąsiedzkie kłótnie — odrzekł mężczyzna z uśmiechem. — I rzeczywiście można by znaleźć wiele podobieństw. Ale my nie jesteśmy zwykłymi trybikami w tutejszej maszynie, jesteśmy prawdziwymi jednostkami, w większości zupełnie przeciętnymi, ale są między nami również osoby niezwykłe… Zobaczycie wśród nas Waszyngtonów, Jeffersonów i Paine’ów, gwarantuję to panu. Także Andrewów Jacksonów i Forrestów Mosebych, brutalnych facetów, którzy umieją zdobywać to, czego chcą.
— Ależ to, co mówisz, jest śmieszne! — krzyknął Frank. — To jest fałszywa analogia!
— Cóż, w gruncie rzeczy to bardziej metafora niż analogia. Istnieją różnice, ale zamierzamy je odpowiednio wykorzystać. Nie będziemy strzelać do was z muszkietów zza skalnych ścian.
— Zamiast tego wykorzystacie lasery górnicze? Sądzicie, że stanowi to jakąś różnicę?
Mężczyzna zamachnął się na Franka, jak gdyby kamera w jego celi była komarem.
— Przypuszczam, że prawdziwe pytanie brzmi: czy znajdzie się wśród nas Lincoln?
— Lincoln nie żyje — warknął Frank. — Analogia historyczna jest ostatnim azylem ludzi, którzy nie umieją pojąć aktualnej sytuacji. — Przerwał połączenie.
Nie warto z nimi rozmawiać, pomyślał. Dyskusja wywołała w nim jedynie gniew i sarkazm. Mógł tylko spróbować wpasować ich w krainę fantazji. Tak więc brał udział w tego typu spotkaniach i robił, co mógł. Mówił im o tym, czym jest Mars, jaki ma być, jaka wspaniała czeka go przyszłość — wspaniała społeczność, w swej naturze swoiście i organicznie marsjańska.
— …Mogły się tutaj spalić resztki tych wszystkich odpadków z Ziemi, wszystkie typowo ziemskie nienawiści, wszystkie te martwe obyczaje, które odciągały nas od prawdziwego życia, od aktu stworzenia, który jest jedynym prawdziwym pięknem tego świata, niech to cholera!
Niestety, nic nie pomagało. Chalmers próbował zorganizować spotkania z niektórymi z “zaginionych” i raz rozmawiał z jakąś grupką przez telefon. Poprosił ich wówczas, aby powiadomili Hiroko, jeśli to możliwe, że pilnie musi z nią porozmawiać. Wszyscy jednak twierdzili, że nie wiedzą, gdzie Japonka się obecnie znajduje.
Pewnego dnia jakiś czas później dostał od niej wiadomość — faks z Fobosa. “Lepiej porozmawiaj z Arkadym”, głosiła notatka. Ale Arkady zniknął chwilowo gdzieś w Hellas i nie odbierał telefonów.
— Czuję się, jakbym grał w jakiegoś pieprzonego chowanego! — z goryczą krzyknął Frank do Mai pewnego dnia. — Bawiliście się w tę grę w Rosji? Pamiętam, jak grałem pewnego razu z kilkoma starszymi dzieciakami, zbliżał się właśnie zachód słońca, a z powodu sztormu nad wodą zrobiło się naprawdę ciemno. Chodziłem po pustych ulicach i wiedziałem, że nigdy nie znajdę żadnego z nich.
— Zapomnij o “ukrytych” — doradziła. — Skoncentruj się na tych, których widzisz. “Ukryci” będą cię i tak obserwować. I nie ma znaczenia, że nie możesz ich zobaczyć ani że nie odpowiadają na twoje prośby o spotkanie.
Frank potrząsnął głową.
Potem napłynęła nowa fala emigracji. Chalmers nakrzyczał na Slusinskiego i polecił mu, aby poprosił Waszyngton o wyjaśnienie.
— Widzi pan, szefie, konsorcjum windy najwyraźniej zostało sprzedane i przejęte przez wrogo usposobiony koncern Subarashii, a ponieważ jego aktywa znajdują się na Trynidadzie i Tobago, przedstawiciele konsorcjum już się nie przejmują pytaniami, które zadają im amerykańskie korporacje zaniepokojone rozwojem sytuacji… Mówią, że zdolność infrastruktury budowlanej jest teraz zgodna z umiarkowanym tempem emigracji.
— Niech ich cholera! — zdenerwował się Frank. — Nie mają pojęcia, do czego mogą doprowadzić!
Chodził nerwowo po pokoju, zaciskając zęby. Z jego ust lał się cichy potok słów, monolog.
— Dostrzegacie, ale nie do końca pojmujecie. To jest, jak zwykł mawiać John, część naszej marsjańskiej rzeczywistości. Przylecieliście tu taki kawał drogi, przemierzyliście próżnię… i co was spotkało na końcu tej drogi? Żyjecie w świecie grawitacji, ale ten świat jest zamknięty. Budzicie się w zamkniętych pomieszczeniach, schodzicie do łazienek, a potem przez “zamkniętą aleję” udajecie się do jadalni. Nie możecie wyjść na zewnątrz. To wyzwala waszą agresję, wy aroganckie, nieświadome niczego głupie sukinsyny…
Frank i Maja wsiedli w pociąg jadący z Burroughs i pojechali z powrotem do Pavonis Mons. Przez całą podróż Chalmers siedział przy oknie i obserwował, jak czerwony krajobraz wznosi się i opada; pięć kilometrów płaskiej niziny, potem w górę, czterdzieści kilometrów albo i sto. Tharsis, myślał Frank, to naprawdę spora wypukłość na tej planecie. Wypiętrzyła się kiedyś z wnętrza w potężnym wybuchu. Skojarzyła mu się natychmiast z aktualną sytuacją. Oni, mieszkańcy Marsa, tkwili tu na stoku swego rodzaju wybrzuszenia Tharsis marsjańskiej historii, otoczeni przez duże wulkany, które właśnie się szykowały do erupcji.
Gdy tak rozmyślał, nagle pojawiła się ogromna jak ze snu góra Pavonis. Przypominała mu widziane kiedyś ilustracje Japończyka Hokusai. Frank uświadomił sobie, że nie ma ochoty na rozmowę. Starał się też nie patrzeć na ekran telewizyjny na przedzie wagonu, ale kolejne nowiny i tak obiegały pociąg natychmiast po ich podaniu w wiadomościach. Słyszał urywki rozmów, widział przerażenie na twarzach towarzyszy podróży. Tu nigdy nie trzeba było oglądać telewizji, aby dowiedzieć się o naprawdę ważnych wydarzeniach. Pociąg pędził teraz przez las wyhodowanych w Acheronie sosen. Drzewka były maleńkie, ich kora wyglądała jak czarne żelazo, a pęki igieł — cylindryczne; wszystkie igły były żółte i obwisłe. Frank słyszał co nieco o tej sprawie: powodem były jakieś problemy z glebą, miała zbyt wiele soli czy też za mało azotu, naukowcy sami nie byli pewni. Chalmers dostrzegł dokoła jednego z drzew postaci w hełmach stojące na drabinie; ludzie ci wyrywali chore igły.
— To tak jak ja — mruknął cicho Frank do śpiącej Mai. — Kompletny absurd, bawimy się igłami, podczas kiedy chore są korzenie.
Читать дальше