“Ni mużemy tego zniść!”
Frank zajrzał do kuchni.
— Co jadacie? — zapytał.
Ryby, jarzyny, ryż, tofu. Wszystko to przychodziło w paczkach. Nie skarżyli się, uważali takie jedzenie za dobre. Och, ci Amerykanie, osobnicy o najbardziej w historii ludzkości spaczonym guście i smaku! Niech mi ktoś da cheeseburgera! Martwili się natomiast zupełnie innymi sprawami: ciągłym uwięzieniem, brakiem prywatności, teleoperacją, tłokiem. I problemami, które z tego wynikały.
— Cały ekwipunek ukradziono mi następnego dnia po przylocie.
— Mnie też.
— I mnie.
Kradzieże, napady, wymuszenia. Wszyscy zgodnie oświadczyli Frankowi, że przestępcy pochodzą z innych miast namiotowych. Twierdzili, że to głównie Rosjanie. W każdym razie ludzie rasy białej, mówiący dziwnym językiem. Wśród kryminalistów byli też czarni, ale nie tak wielu jak na Ziemi.
Powiedzieli też, że tydzień temu zgwałcono kobietę.
— Żartujecie!? — krzyknął z przerażeniem Frank.
— Jak pan śmie mówić, że żartujemy! — krzyknęła z oburzeniem jakaś kobieta.
W końcu odprowadzili go z powrotem na stację. Frank zatrzymał się na chwilę w drzwiach. Zupełnie nie wiedział, co im powiedzieć. Zgromadził się przed nim spory tłumek: niektórzy go rozpoznali i przyłączyli się do grupy, innych przywołano lub przyciągnięto.
— Zobaczę, co da się zrobić — mruknął i szybko wszedł do śluzy.
Podczas powrotnej jazdy pociągiem bezmyślnie zaglądał do namiotów. Jedno miasteczko składało się z budowli przypominających trumny. Styl tokijski. Musiało tu być o wiele tłoczniej niż w El Paso i Frank zastanowił się nad tym, czy mieszkańcy tej osady się tym przejmują. Chyba nie. Niektórzy byli przyzwyczajeni do tego, że się ich traktuje jak łożyska kulkowe. Właściwie większość ludzi na Ziemi tak żyła. Tylko że przecież na Marsie miało być zupełnie inaczej!
Frank wrócił do Sheffield i idąc przez halę na stożku zapatrzył się na cienką pionową linię kosmicznej windy. Był tak zamyślony, że nie dostrzegał innych przechodniów, a na niektórych nawet wpadał. W pewnej chwili zatrzymał się i rozejrzał po tłumie. Kręciło się tu około pięciuset osób, obcych ludzi, żyjących własnym życiem. Kiedy ta planeta tak się zmieniła? Na początku byli przecież tylko wysuniętą placówką naukową, stanowili garstkę badaczy, rozproszonych po tym świecie, na którym powierzchnia lądu była taka sama jak na Ziemi: Eurazja, Afryka, Ameryka, Australia i Antarktyda, wszystko dla nich. Cały ten ląd był tu nadal, a jaka jego część znajdowała się pod namiotami i została przystosowana do życia? Dużo mniej niż jeden procent. A co mówiła UNOMA? Że jest już tutaj milion ludzi, a kolejne miliony są w drodze. Miała to być kraina bez jakiegokolwiek nadzoru i bez przestępstw, a okazała się przestępczym światem bez policji. Milion ludzi i żadnych praw z wyjątkiem praw konsorcyjnych. Liczył się tylko wynik finansowy. Zminimalizuj koszty, zmaksymalizuj zyski. Obracaj łagodnie setkami swoich łożysk kulkowych.
Tydzień później zastrajkowali mieszkańcy kilku namiotowych osad na południowym stoku. Frank usłyszał tę nowinę po drodze do biura, gdy zadzwonił do niego Slusinski. Strajkujące namioty zamieszkiwali w większości Amerykanie. Ludzie z biura Franka byli przerażeni.
— Zamknęli stacje kolejowe i nie pozwalają nikomu odjechać, nie można ich więc kontrolować, chyba że uszkodzimy awaryjne komory powietrzne…
— To ty się zamknij, Slusinski.
Frank pojechał południowym torem magnetycznym do strajkujących namiotów, lekceważąc obiekcje asystenta. Polecił nawet sporej grupie swoich ludzi, aby na dole do niego dołączyli.
Ekipa zajmująca się bezpieczeństwem Sheffield stała na stacji, ale Frank kazał im wsiąść do pociągu i odjechać. Zrobili to po krótkiej naradzie z zarządem miasta. Przy wejściu do śluzy Chalmers przedstawił się i poprosił, aby pozwolili mu wejść do środka. Był sam, więc go przepuścili.
Gdy pojawił się na głównym placu namiotu, otoczyło go morze wściekłych twarzy.
— Wyłączcie kamery — zasugerował. — Porozmawiamy bez świadków.
Usłuchali. Było tu tak samo jak w El Paso; ludzie mówili z innym akcentem, ale skarżyli się na te same problemy. Dzięki swojej poprzedniej wizycie Frank domyślał się, co chcą mu powiedzieć, mógł więc przemówić, nie czekając na ich żale. Spojrzał na nich posępnie i dostrzegł, że jego kompetencja zrobiła na nich spore wrażenie. Są po prostu młodzi, pomyślał.
— Słuchajcie, wasza sytuacja jest rzeczywiście zła — powiedział wreszcie po godzinie rozmowy. — Ale jeśli będziecie przez długi czas strajkować, jedynie ją pogorszycie. Przyślą tu korpus bezpieczeństwa, a wtedy nie będzie to już zabawa w złodziei i policjantów, ale życie w prawdziwym więzieniu. Przekazaliście nam swoje postulaty, więc teraz powinniście spuścić z tonu i negocjować. Powołajcie komitet, który będzie was reprezentował, i zróbcie listę skarg i żądań. Udokumentujcie wszystkie przypadki przestępstw, po prostu spiszcie je i każcie ofiarom podpisać oświadczenia. Zrobię z tego dobry użytek, wierzcie mi. Następny krok należy do UNOMY i do Ziemi, ponieważ tutaj złamano postanowienia traktatu. — Przerwał, aby odpocząć. — Tymczasem wracajcie do pracy! Łatwiej można w ten sposób zabić czas niż siedząc tu w zamknięciu. Jeśli podejmiecie pracę, zadziała to na waszą korzyść podczas negocjacji. A jeśli nie wrócicie do pracy, mogą wam odciąć dostawę żywności i to was wykończy. Lepiej, żebyście zrobili to z własnej, nieprzymuszonej woli. Wtedy będziecie wyglądać na rozsądnych negocjatorów.
I w ten sposób strajk się skończył. Część tłumu zgotowała nawet Frankowi owację, kiedy wracał na stację.
Z trudem tłumił w sobie ślepą furię; w pociągu odmówił rozmów ze swoimi ludźmi i nie reagował na ich znaczące spojrzenia, w których czaiło się idiotyczne pytanie. Nakrzyczał tylko na szefa służb bezpieczeństwa, nazywając go arogantem i głupcem.
— Gdybyście wy, skorumpowani dranie, działali jak należy, ten strajk by się nie zdarzył! Po co tu jesteście, u diabła!? Dlaczego ludzie są napadani w namiotach? Po co płacą za ochronę? Gdzie jesteście, kiedy to wszystko się zdarza!?
— To nie należy do naszych kompetencji — odparł mężczyzna; jego wargi były sine ze strachu.
— Do cholery, daj pan spokój! A co należy do waszych kompetencji? Tylko wasze bezdenne kieszenie? — Mówił tak długo, aż ludzie z bezpieczeństwa wstali i wyszli z pojazdu. Byli na niego tak samo wściekli, jak on na nich, ale zbyt zdyscyplinowani czy przestraszeni, aby mu odpowiedzieć.
Gdy znalazł się w swoim biurze w Sheffield, długo spacerował z pokoju do pokoju, pokrzykując na pracowników. Potem zaczął telefonować. Sax, Wład, Janet. Wyjaśnił im sytuację i każde z nich doradziło mu to samo, więc przyznał, że jest to jedyna droga wyjścia. Musiał polecieć na górę, na wierzchołek windy i porozmawiać z Phyllis.
— Załatwcie mi rezerwację — polecił swoim ludziom.
Wagonik windy wyglądał jak stary dom w Amsterdamie: był wąski i wysoki, zakończony u góry jasnym pomieszczeniem o przezroczystych ściankach i kopulastym sklepieniu, które przypominało Frankowi baniaczek na Aresie. Drugiego dnia podróży dołączył do innych pasażerów wagonika (tym razem tylko dwudziestu, najwyraźniej nie było zbyt wielu chętnych na jazdę tą trasą) i wspólnie wjechali małą wewnętrzną windą wagonika trzydzieści pięter w górę do owej przezroczystej nadbudówki, aby stamtąd obserwować mijanie Fobosa. Pomieszczenie to było szersze niż właściwa winda, toteż rozciągał się z niego widok również w dół, toteż Frank spojrzał na łukowatą linię horyzontu planety. Była o wiele bielsza i grubsza niż ostatnim razem, gdy ją widział. Ciśnienie doszło już do stu pięćdziesięciu milibarów, co było naprawdę imponującym osiągnięciem, nawet jeśli atmosfera składała się jedynie z trującego gazu.
Читать дальше