— Możemy? Naprawdę?
— Tylko poczekaj, a sam zobaczysz.
Obudził się ze ściśniętym żołądkiem i kompletnie spocony. Wstał i wziął prysznic. Pamiętał już tylko jeden fragment snu — Johna, który mówił: “Poczekaj, a sam zobaczysz”. Żołądek ciążył Frankowi jak kamień.
Po śniadaniu odłożył widelec i zamyślił się. Później przez cały dzień był roztargniony. Chodził, jak gdyby nadal jeszcze śnił, zastanawiając się od czasu do czasu nad związkiem snu i życia. Czyjego egzystencja nie była podobna do snu? Wszystko przesadnie oświetlone, dziwaczne, stanowiące symbol czegoś innego?
Czuł się samotny i bezradny, i tego wieczoru poszedł szukać Mai. Miał wrażenie, że kieruje nim jakiś przymus. Decyzja podjęła się sama poprzedniego wieczoru, kiedy Janet powiedziała: “Ona cię kocha”. Więc szukał Mai, a potem nagle skręcił za róg i znalazł się w jadalni, gdzie od razu ją dostrzegł. Odrzuciła właśnie głowę do tyłu, śmiejąc się z czegoś; jej śmiech jak zwykle rozbrzmiewał ostro i perliście. Maja. Jej włosy były teraz tak samo intesywnie białe jak kiedyś były czarne; wpatrywała się z uwagą w towarzyszącego jej mężczyznę: ciemnowłosego, przystojnego, na oko mniej więcej pięćdziesięcioparoletniego. Tamten się uśmiechał. Rosjanka położyła mu rękę na ramieniu. Był to charakterystyczny dla niej gest, jeden ze sposobów, w jaki okazywała zażyłość; gest ten nic nie znaczył, a w gruncie rzeczy wskazywał nawet, że mężczyzna nie jest jeszcze jej kochankiem, że są raczej zaledwie w trakcie wzajemnego oczarowywanią się. Może poznali się zaledwie kilka minut temu… Chociaż wyraz twarzy mężczyzny sugerował, że zna Maję dość dobrze.
Nagle odwróciła się, zobaczyła Franka i zamrugała oczyma z zaskoczenia. Spojrzała na swego towarzysza i powiedziała doń coś po rosyjsku, nie zdejmując dłoni z jego ramienia.
Frank zawahał się; o mało nie obrócił się na pięcie i nie odszedł. Zaklął pod nosem… Nie był już przecież uczniakiem. Ruszył ostro przed siebie, mijając Maję rzucił krótkie powitanie, ale nie usłyszał, czy któreś z nich mu odpowiedziało. Przez całą kolację Maja trwała przylepiona do boku mężczyzny, nie patrząc w stronę Franka; nie podeszła do niego. Mężczyzna, z wyglądu dość sympatyczny, był najwyraźniej zaskoczony tymi nagłymi względami, zaskoczony, ale i zadowolony. Rzecz jasna, teraz wyjdą i oczywiście spędzą razem noc… Podczas gry wstępnej wszyscy zawsze wydają się tacy mili… A Maja bez skrupułów stale wykorzystywała takich ludzi dla własnych celów. Suka. Miłość… Im więcej o tym myślał, tym bardziej się wściekał. Ależ ona nigdy nie kochała nikogo poza sobą, powtarzał sobie. A w dodatku… to jej spojrzenie, kiedy zobaczyła go przed chwilą; bezsprzecznie przez ułamek sekundy była zadowolona. Może specjalnie zachowywała się tak ostentacyjnie, bo chciała, aby był na nią zły? Czy nie dawała mu znaku, że czuje się zraniona i że pragnie również jego zranić, a jednocześnie, czyjej gesty nie oznaczały w pewien sposób (nieprawdopodobnie zresztą dziecinny), że pragnie tylko jego?
Cóż, jakkolwiek było, niech ją wszyscy diabli. Frank wrócił do swego pokoju, spakował torbę, podjechał metrem na stację kolejową i wsiadł do nocnego pociągu, który jechał na zachód, przez Tharsis do Pavonis Mons.
Przez kilka miesięcy, kiedy wprowadzano kosmiczną windę na odpowiednią orbitę, Pavonis Mons powoli stawało się centralnym punktem Marsa, spychając na dalszy plan Burroughs, tak jak Burroughs niegdyś usunęło w cień Underhill. A ponieważ winda miała wylądować już niedługo, oznaki przyszłej dominacji tej strefy pojawiały się wszędzie. Równolegle do toru magnetycznego pociągu, który wspinał się na strome wschodnie zbocze, zbudowano dwie nowe drogi i cztery potężne rurociągi; wszędzie leżały również szeregi lin i przewodów, linie słupów trakcji mikrofalowej oraz dziesiątki stacji, szlaków towarowych, magazynów i hałd śmieci. A potem, na ostatniej i najbardziej urwistej krzywiźnie przy szczycie stożka wulkanu Frank dostrzegł istne mrowisko namiotów i budynków przemysłowych, które zagęszczało się coraz bardziej ku górze — szeroki stożek zabudowano niemal całkowicie. Między budynkami leżały ogromne tafle generatorów promieniowania słonecznego oraz urządzenia przetwarzające energię mikrofalową ze znajdujących się na orbicie baterii słonecznych. Każdy mijany po drodze namiot stanowił niemalże miasteczko, zatłoczone małymi blokami mieszkalnymi, a w każdym bloku mieszkały prawdziwe tłumy ludzi. I w każdym oknie wisiało pranie. W namiotach w pobliżu toru magnetycznego rosło bardzo niewiele drzew, i miejsce to wyglądało jak miejska dzielnica handlowa. Frank zauważył stragany zjedzeniem, wypożyczalnie kaset wideo, otwarte od frontu sale gimnastyczne, sklepy odzieżowe i nowoczesne samoobsługowe pralnie. Wszędzie na ulicach zalegały sterty śmieci.
Pociąg dojechał do stacji na stożku. Frank wysiadł z wagonu i ruszył do przestronnego namiotu dworcowego. Z południowego stożka rozciągał się rozległy widok na wielką kalderę — ogromne, prawie okrągłe wgłębienie, niemal zupełnie gładkie, z wyjątkiem jednego gigantycznego leja, który biegł od stożka ku północnemu wschodowi. Lej tworzył wielką szczelinę przecinającą kalderę i był śladem po potężnej ubocznej eksplozji. Była to jedyna skaza w konstrukcji, poza nią skalna ściana była zupełnie regularna, a dno kaldery niemal idealnie okrągłe i prawie zupełnie płaskie. Miało sześćdziesiąt kilometrów szerokości i pięć kilometrów głębokości. Wyglądało jak zaczątek gigantycznego moholu. Nieliczne ślady ludzkiej obecności na dnie kaldery były prawie niewidoczne ze stożka i z tej odległości wyglądały jak mrowiska.
Równik planety przebiegał dokładnie przez południowy stożek Pavonis Mons i tam właśnie konstruktorzy zamierzali ulokować dolny koniec windy. Punkt zamocowania był to solidny, brązowobiały betonowy bunkier wzniesiony o kilka kilometrów na zachód od dużego namiotowego miasta otaczającego stację kolejową. Na zachód od bunkra równolegle do stożka pobudowano rząd fabryczek. Stały tam także maszyny do robót ziemnych i leżały stosy materiałów, czekających na przetworzenie; wszystko połyskiwało z fotograficzną klarownością w przezroczystym, bezpyłowym, rzadkim górskim powietrzu pod ciemnośliwkowym niebem. Na nieboskłonie w pobliżu zenitu dostrzec można było wiele gwiazd; widoczne były nawet za dnia.
Nazajutrz po przyjeździe Franka obsługa lokalnego biura jego departamentu zaprowadziła go do bazy windy. Technicy właśnie tego popołudnia zamierzali wychwycić końcówkę liny przytrzymującej kabel windy. Operacja nie była zbytnio widowiskowa, niemniej jednak dość ciekawa. Koniec liny oznaczony był przez małą, zdalnie sterowaną rakietę; podczas jej lotu migotały nieprzerwanie skierowane na wschód dysze, a dodatkowo co jakiś czas wybuchały nagłym blaskiem dysze północne i południowe. Rakieta zniżała się powoli, podtrzymywana przez dźwig, i wyglądała niemal tak jak każdy inny lądujący pojazd, zjedna tylko różnicą: nad rakietą znajdowała się srebrna lina, prosta, wyraźna kreska, która ciągnęła się w górę i widoczna była parę tysięcy metrów ponad rakietą. Obserwując ten widok, Frank odniósł wrażenie, że stoi na dnie morza i spogląda na wielką wędkę spuszczoną ze śliwkowej powierzchni wody, wędkę, do której przywiązano ogniście barwną przynętę. Nagle poczuł ucisk w gardle i nie mógł już dłużej patrzeć, musiał pochylić głowę. Przez chwilę patrzył w dół, głęboko oddychając. Bardzo osobliwe uczucie!
Читать дальше