— Ten to fanatyk, zostało mu chyba niewiele czasu. — Prawie wszyscy odbywali co dnia twardy trening, minimum trzy godziny. — Jeśli któryś z nas zrezygnuje, już nigdy nie będzie mógł wrócić na Ziemię. Utkwi tu na dobre, zgadza się? A wtedy co mu przyjdzie z tego całego oszczędzania?
— W końcu i tu się będzie płacić pieniędzmi — odparł inny. — Gdy ludzie gdzieś jadą, zawsze podąża za nimi amerykański dolar.
— Ciekawe skąd to możesz wiedzieć, dupku? — odburknął trzeci.
— Ponieważ my sami stanowimy na to dowód. W tym momencie wtrącił się Frank:
— Myślałem, że traktat zablokował używanie tutaj ziemskich pieniędzy?
— Ten traktat to pieprzony dowcip — oznajmił jeden z ćwiczących.
— Martwy jak moja “długodystansowa” świnia Bessy, warta tysiąc baksów.
Wszyscy nagle wpatrzyli się we Franka. Mieli po dwadzieścia, trzydzieści lat i należeli do pokolenia, z którym Chalmers nigdy zbyt dużo nie rozmawiał. Nie wiedział o nich wiele, nie miał pojęcia, jak dorastali, co ich ukształtowało i w co mogą teraz wierzyć. Ten ich tak bardzo swojski akcent i znajome twarze były z pewnością czymś bardzo złudnym. W gruncie rzeczy prawdopodobnie taka właśnie była prawda.
— Tak sądzicie? — spytał.
Pomyślał, że niektórzy z nich zaczynają chyba podejrzewać, że coś go łączy z traktatem i z całą historią Marsa. Ale ten, który mówił najwięcej, zdawał się nie zwracać na to uwagi.
— Człowieku, jesteśmy tutaj na kontrakcie, który według traktatu jest nielegalny. To się zdarza wszędzie. Brazylia, Gruzja, kraje arabskie, słowem, wszystkie państwa, które oficjalnie zagłosowały przeciw traktatowi wprowadzają tu teraz pod swoim szyldem ponad-narodowców. Istnieje rywalizacja o “państwa flagowe”, którymi można się najwygodniej posłużyć! A UNOMA leży na wznak z rozłożonymi nogami i mówi: “Jeszcze, jeszcze, więcej, więcej”. Tysiące ludzi tu ląduje i większość to pracownicy zatrudnieni przez konsorcja. Dostali wizy od swoich rządów, podpisali pięcioletnie kontrakty, w które wliczony jest także okres readaptacji, aby ciało człowieka nie zapomniało o ukochanej ziemskiej grawitacji.
— Mówisz, że przybywają was tu tysiące? — spytał Frank.
— Taak, jasne! Nawet dziesiątki tysięcy!
Tak, uświadomił sobie Chalmers, to może być prawda. Przecież nie oglądałem telewizji, od… no, od bardzo, bardzo dawna.
Człowiek podnoszący sztangę odezwał się nagle urywanym głosem, mówił bowiem tylko między kolejnymi szarpnięciami najwyraźniej sporego ciężaru:
— To dość szybko zostanie ukrócone… Wielu ludziom się przecież nie podoba… nie tylko tym, którzy przebywają tu od samego początku… tak jak ty… Przeciw jest też sporo nowych osób… znikają całe gromady… całe osady… czasem nawet całe miasta… Byłem w kopalni w Syrtis… zupełnie pusta… wszystko, co użyteczne, zniknęło… rozebrali, złupili… nawet takie drobiazgi, jak luki komór powietrznych… zbiorniki z tlenem… toalety… nawet takie rzeczy, których rozmontowanie zabiera wiele godzin… a oni to jednak rozebrali i zabrali ze sobą.
— Dlaczego to zrobili?
— Stali się tutejsi! — krzyknął z wysiłkiem ciężarowiec. — Skaptował ich twój towarzysz Arkady Bogdanów! — Mężczyzna zapatrzył się na Franka; wysoki, barczysty Murzyn z orlim nosem. Po chwili dodał: — Z Ziemi to wszystko wygląda świetnie. Konsorcjum zapewnia, że tu będzie jak u mamy za piecem: sale gimnastyczne, dobre jedzenie, czas na odpoczynek i tak dalej. Więc przylatujemy na Marsa, a wtedy się okazuje, że wcale nie jest tak wspaniale… W pierwszym zdaniu mówią ci, jak podzieli się teraz całe twoje życie tutaj: na czynności, które można robić, i na te, których w żaden sposób nie wykonasz. Wszystko jest już zaplanowane: godzina, o której się obudzisz, o której jesz, o której srasz. Wiesz? To jest jak wojsko, którym dowodzi jakiś pieprzony sztab medyczny. A potem nagle do zdesperowanych ludzi przyjeżdża twój kumpel Arkady i mówi: “Wy Amurrikanie, wy chłopcy, możecie sobie tu żyć swobodnie, ten Mars to wasz nowy Dziki Zachód i powinniście wiedzieć, że niektórzy z nas żyją inaczej, bez przymusów, bez planu dnia. Jesteśmy ludźmi wolnymi, tworzymy swoje własne zasady w naszym własnym świecie!” Tak to jest, człowieku!
Cała sala wybuchnęła śmiechem, już nikt nikogo nie słuchał, wszyscy mówili jeden przez drugiego, ale Frank słuchał tylko Murzyna, który ciągnął:
— Tak się wpada w pułapkę! Ludzie przylatują tu i od razu sobie uświadamiają, że muszą żyć według programu, że muszą bez przerwy ćwiczyć, aby móc wrócić na Ziemię, i że przez cały pobyt tutaj towarzyszy im ssanie rury z powietrzem. A podejrzewam, że oni nas okłamują i że powrót na Ziemię w ogóle nie jest możliwy… Założę się, że tak jest! Więc płaca właściwie nie ma dla nas żadnego znaczenia, naprawdę, jesteśmy tylko programem, jesteśmy ciemnymi wykonawcami. Sądzę, że utkniemy tu na dobre. Niewolnicy, człowieku! Jesteśmy pieprzonymi niewolnikami! I wierz mi, wielu ludzi to wkurza. Chcą zemsty, są gotowi oddać cios za cios. To właśnie chcę ci powiedzieć. I tacy właśnie ludzie znikają. Będzie ich cała masa, zanim to wszystko się skończy.
Frank popatrzył na mężczyznę.
— Dlaczego wy nie znikniecie?
Mężczyzna roześmiał się krótko i bez słowa zaczął znowu podnosić sztangę.
— Pilnuje nas bezpieka! — zawołał inny, trenujący na urządzeniu nautilus.
Ten, który podnosił ciężary, nie zgodził się z nim.
— Nie, system bezpieczeństwa jest kiepski… ale trzeba mieć… hm, no wiesz, trzeba mieć dokąd pójść. Jak tylko Arkady pokaże nam, dokąd mamy się udać… z pewnością znikniemy!
— Pewnego razu — dorzucił Murzyn — oglądałem przysłane od niego wideo. Mówił na nim, że kolorowi lepiej są przystosowani do życia na Marsie niż biali, ponieważ lepiej sobie radzą z promieniowaniem ultrafioletowym.
— Akurat! — roześmiali się wszyscy sceptycznie, chociaż z rozbawieniem.
— To brzmi jak bzdura, ale co, do cholery? — dodał czarny ciężarowiec. — Dlaczego nie? No powiedz, dlaczego nie? Nazwijmy to naszym światem. Nazwijmy to Nową Afryką. Niech tym razem żaden szef nam tego nie odbierze. — Znowu się roześmiał, jak gdyby wszystko, co powiedział, było tylko zabawnym pomysłem. Albo jakąś wesołą prawdą, prawdą tak rozkoszną, że musiała budzić głośny śmiech.
Bardzo późno tej nocy Frank wrócił do arabskich roverów; nadal jechał z przyjaciółmi, ale to już nie było to samo. Nie mógł zapomnieć stów Amerykanów. Nie potrafił już żyć w oderwaniu od tego, co się działo wokół, od aktualnego życia na Marsie. I teraz długie dni w “poszukiwaczu” tylko go drażniły.
Toteż znów zaczął oglądać telewizję; wykonał też kilka niezbędnych rozmów telefonicznych. Nigdy przecież nie zrezygnował ze swej funkcji sekretarza Marsa, a pod jego nieobecność biuro w Burroughs świetnie działało. Kierował nim asystent Franka nazwiskiem Slusinski wraz ze swoimi ludźmi. Przed wyjazdem z Arabami Frank zadzwonił do nich i poprosił, aby ukryli jego nieobecność przed Waszyngtonem. Mówili więc najpierw, że Chalmers pracuje w terenie, potem że prowadzi jakieś tajne śledztwo, później że wykorzystuje swój zaległy urlop, wreszcie, że jako przedstawiciel pierwszej setki postanowił pobyć trochę na powierzchni i pokręcić się po planecie. Ale takie ukrywanie się nie mogło trwać wiecznie.
Teraz Frank zadzwonił bezpośrednio do Waszyngtonu i prezydent okazał wielkie zadowolenie. Potem Chalmers połączył się z Burroughs, gdzie bardzo, bardzo zmęczona twarz Slusinskiego niemal się rozjarzyła szczęściem, gdy Frank przekazał mu nowinę. Całe biuro w Burroughs było uszczęśliwione wiadomością o jego powrocie. Ich reakcja nieco Franka zaskoczyła. Kiedy opuszczał miasto, rozczarowany nowym traktatem i bardzo przygnębiony z powodu Mai, myślał, że jest dla nich wszystkich okropnym szefem. A oni przez prawie dwa lata świecili za niego oczyma i teraz wydawali się szczęśliwi, że wraca. Ludzie to dziwne istoty, pomyślał Frank. I przyszło mu do głowy, że jedynym wyjaśnieniem może być tylko aura, jaką wytwarzają wokół siebie przedstawiciele pierwszej setki. Jak gdyby to jeszcze miało jakiekolwiek znaczenie.
Читать дальше