Po powrocie z ostatniej wyprawy poszukiwawczej Frank usiadł wieczorem w łaziku Zeyka. Popijał kawę i słuchał rozmowy Zeyka, AlKhana, Yussifa i całej reszty. Patrzył na krążące po pomieszczeniu Nazik i Azizę. Rozmyślał o tym, że ci ludzie go jednak zaakceptowali. I w jakimś sensie również go rozumieli. Według ich kodeksu zasad, Chalmers zrobił to, co było konieczne. Działał na niego kojąco potok arabskiej mowy, pełnej aluzji i symboli. Gdy mówili o liliach, rzekach i lasach, o skowronkach i jaśminach, ich słowa mogły określać zarówno teleoperatorów maszyn, kanały, jakąś skarpę czy części urządzeń automatycznych… A może tylko lilie, rzeki, lasy, skowronki i jaśminy. To był piękny, naprawdę piękny język. Mowa ludzi, którzy go przyjęli do siebie i pozwolili mu w swoim gronie odpocząć. Teraz jednak musiał ich opuścić.
Pomysł przydzielania stałych lokali narodził się już w Underhill. Jeśli ktoś spędzał tam pół marsjańskiego roku, przyznawano mu na stałe własny pokój. W innych miastach na planecie przyjęto podobne zasady, ponieważ ludzie podróżowali w tym świecie tak często, że nikt nigdzie nie czuł się naprawdę w domu, a takie rozwiązanie wydawało się nieco łagodzić ich bezdomność.
Od niedawna zresztą pierwsza setka, której przedstawiciele stanowili większość podróżujących po planecie mieszkańców Marsa, zaczęła spędzać w Underhill znacznie więcej czasu niż w poprzednich latach. Niemal wszystkim sprawiało to przyjemność. Zwykle było ich w okolicy dwadzieścioro czy trzydzieścioro, a inni wpadali na jakiś czas między kolejnymi zajęciami, i podczas tych odwiedzin ciągle konferowali na temat sytuacji na Czerwonej Planecie. Nowo przybyli zdawali sprawę z tego, co widzieli na własne oczy, a reszta dyskutowała nad oceną wydarzeń.
Frank jednak nie spędzał w Underhill wymaganych w ciągu roku dwunastu miesięcy, toteż nie miał tu swojego pokoju. W 2050 roku przeniósł swoje biuro do Burroughs i zanim przyłączył się do arabskiej karawany w 2057, również w tamtym mieście, poza lokalem w biurowcu, nie miał swego pokoju.
Teraz był rok 2059 i Frank znowu przyjechał do Burroughs. Przydzielono mu pokój piętro niżej niż kiedyś. Wszedł do niego, rzucił na podłogę bagaż, rozejrzał się i głośno zaklął. Chcieli, by był tu osobiście… Też coś! Jak gdyby czyjaś fizyczna obecność gdziekolwiek czyniła obecnie jakąkolwiek różnicę! To absurdalny anachronizm, pomyślał, ale cóż, tacy są tutejsi ludzie! Kolejna staroświecka cecha, której nie umieją się pozbyć. Tak wiele osób ciągle żyło jak małpy, mimo że otaczała je wielka, wspaniała nowoczesność i mimo że posiadały ogromną, nową, niemalże boską władzę.
Do pokoju wszedł Slusinski. Chociaż akcent miał czysto nowojorski, Frank zawsze nazywał go Jeevesem, ponieważ wyglądał jak aktor o tym nazwisku, z pewnego serialu BBC.
— Jesteśmy jak karły w jakiejś ogromnej maszynie budowlanej — ze złością odezwał się Frank. — W jednej z tych naprawdę dużych koparek. Siedzimy w kabinie, mając za zadanie przesunąć wielką hałdę, i zamiast wykorzystywać możliwości naszego urządzenia, wychylamy się przez okno i kopiemy w powierzchni łyżeczkami do herbaty. A podczas pracy komplementujemy się nawzajem, jak to wspaniale wykorzystujemy fakt, że jesteśmy tak wysoko nad ziemią.
— Rozumiem — odparł ostrożnie “Jeeves”.
Ale prawda była taka, że Frank mógł sobie zrzędzić w najlepsze, a i tak nie miało to najmniejszego znaczenia. Znowu był w Burroughs i znowu musiał się rzucić w kołowrót pracy, spiesząc się ciągle, odbywając cztery spotkania na godzinę, biorąc udział w naradach, na których mówiono mu to, co już wiedział, czyli, że UNOMA używa teraz traktatu jako papieru toaletowego. Jej przedstawiciele zaaprobowali sytem księgowania, który miał gwarantować, że wszystkie zyski z górnictwa dzielone będą między członków Zgromadzenia Ogólnego. Tak samo miało być po uruchomieniu kosmicznej windy. Tysiącom emigrantów przyznawali status “niezbędnego personelu”. Ignorowali zdanie różnych lokalnych grup i stowarzyszeń, między innymi lekceważyli również koalicję “Nasz Mars”. Większości tych posunięć dokonywano w imię windy, która dostarczała mnóstwa pretekstów, trzydzieści pięć tysięcy kilometrów pretekstów, sto dwadzieścia miliardów dolarów pretekstów. I w sumie właściwie nie była wcale specjalnie kosztowna w porównaniu z budżetami wojskowymi państw w poprzednim stuleciu. A większa część funduszów na windę potrzebna była tylko w pierwszych latach — na znalezienie planetoidy i umieszczenie jej na właściwej orbicie oraz na zamontowanie urządzenia wytwarzającego kabel. Gdy fabryczka już “połknęła” planetoidę i “wypluła” kabel, wszystko zaczęło się kręcić samo. Wykonawcom pozostawało jedynie czekać, aż kabel urośnie do wystarczającej długości, aby mogli go wreszcie zainstalować w odpowiednim położeniu. Całe to przedsięwzięcie stanowiło prawdziwą finansową gratkę!
I także prawdziwy pretekst, by łamać postanowienia traktatu, kiedy tylko wydawało się to korzystne.
— Niech to cholera! — krzyknął Frank pod koniec któregoś długiego dnia w pierwszym tygodniu po powrocie do pracy. — Dlaczego UNOMA działa w taki sposób?
“Jeeves” i reszta jego pracowników uznała to pytanie za retoryczne i nikt się nie odezwał, nikt nie podsunął odpowiedzi. W końcu Frank przebywał przecież tak długo z dala od nich; obawiali się go teraz. Musiał odpowiedzieć sobie na to pytanie sam:
— Jak sądzę, chodzi o zwykłą ludzką chciwość. Chcą jak najwięcej zarobić na całym projekcie.
Przy kolacji tego wieczoru w małym bistro Frank spotkał Janet Blyleven, Ursulę Kohl i Włada Taniejewa. Jedząc oglądali wiadomości z Ziemi na barowym telewizorze. Działo się aż nazbyt wiele. Kanada i Norwegia przyłączyły się do planu popierającego zahamowanie przyrostu ludności. Oczywiście, nie mówiono o kontroli populacji, takie określenie było zakazane, ale właściwie tak trzeba byłoby określić ten program, gdyby ktoś chciał nazwać rzecz po imieniu. A jego postanowienia, rzecz jasna, znowu obracały w tragedię życie zwykłych ludzi na całym świecie: jeśli jedno państwo lekceważyło postanowienia ONZ w tej kwestii, pobliskie trzęsły się ze strachu, że zostaną zalane napływem emigrantów. Znowu zwierzęcy, małpi strach! Tymczasem Australia, Nowa Zelandia, Skandynawia, Azania, Stany Zjednoczone, Kanada i Szwajcaria uznały imigrację za nielegalną, a w Indiach w ciągu roku liczba ludności wzrosła o osiem procent. Chociaż akurat w tym państwie najprawdopodobniej tego typu problemy rozwiązywał głód. I tak się zapewne działo w wielu krajach na Ziemi. Czterech Jeźdźców Apokalipsy to doprawdy niezły pomysł na kontrolę populacji. Dopóty aż… Program przerwała nagle reklama popularnej margaryny dietetycznej, której organizm nie trawił, więc gładko przesuwała się przez jelita i wydalana była na zewnątrz. “Nareszcie możecie jeść wszystko, co chcecie!” — głosił slogan.
Janet wyłączyła telewizor.
— Zmieńmy temat.
Siedzieli przy stoliku z opuszczonymi głowami. Każde patrzyło w swój talerz. Okazało się, że Wład i Ursula wyjechali z Acheronu i byli w drodze do Elysium, gdzie wybuchła epidemia gruźlicy.
— Kordon sanitarny poszedł w rozsypkę — wyjaśniła Ursula. — Niektóre z wirusów przywiezionych przez emigrantów na pewno się zmutują albo przenikną do naszych systemów odpornościowych.
Znowu wpływ Ziemi. Nijak nie można było od niej uciec.
— Źle się dzieje tam na dole! — dodała Janet.
— Tak jest od lat — odparł szorstko Frank. Na widok twarzy starych przyjaciół stał się bardziej rozmowny. — Nawet przed kuracją nadzieje na dłuższe życie były w bogatych państwach prawie dwa razy większe niż w biednych. Pomyślcie o tym! Ale w dawnych czasach biedni byli naprawdę biedni, nie zastanawiali się nad przyszłością, żyli z dnia na dzień. A teraz w każdym sklepiku na rogu jest odbiornik telewizyjny i oni wszyscy widzą, co się dzieje… A mianowicie, że ich atakuje AIDS, a bogaci mają gerontologiczną kurację. Co za tym idzie, biedni umierają młodo, a bogaci żyją wiecznie! Czują się, jak gdyby byli inną rasą! Dlaczego więc mieliby się wahać? Nie mają przecież nic do stracenia.
Читать дальше