Pomimo napomnień Allana szczekanie psa rozbrzmiewało coraz uporczywiej.
W leśnej głuszy całkiem pojaśniało i Allan, zadyszany forsownym biegiem, przystanął i zdjął plecak ze sprzętem badawczym. Przerwy między drzewami, jak gotyckie okna, otwierały się przed nim na przestrzeń skąpaną w promieniach światła. Smok, wdrożony do posłuszeństwa, przysiadł na skraju puszczy rozglądając się i poszczekując. Allan zrozumiał to jako wytropienie zwierzyny, więc posuwistym krokiem cicho podchodził do psa.
Stali na skraju wielkiej polany, która kilkoma wypustkami wrzynała się w niebieskawy las. Obrzuciwszy spojrzeniem cały teren, Allan dostrzegł osiemset metrów przed sobą, po przeciwnej stronie polany, trzy ciemne sylwetki.
W pierwszej chwili można było je wziąć za sterczące głazy. Jednak gwałtowne wyrywanie się psa w tamtym kierunku wskazywało na inną naturę tajemniczych obiektów. Wkrótce i Allan nie miał wątpliwości, gdyż jedna z postaci poruszyła się zasłaniając sąsiednią.
Botanik uj^ł lornetkę i patrzył w napięciu. Wprawdzie widział każde poruszenie tych istot, lecz obraz był zamazany wskutek drgania powietrza nad kobiercem nagrzanych słońcem mchów. Zaczął się rozglądać za Renem, nigdzie nie mogąc go dostrzec, gdy naraz posłyszał dźwięk silnika wirolotu plecowego.
Uczuł niepohamowaną złość. Popędził w las, skąd dobiegało buczenie, lecz zrozumiawszy niedorzeczność swego postępowania, nacisnął guzik aparatu nadawczego i połączył się z zoologiem.
— Halo, Renę! Słyszysz mnie? Ląduj natychmiast. Wystraszysz bardzo interesujące okazy.
Podniecony wiadomością zoolog chciał jak najprędzej znaleźć się na ziemi. Właśnie przelatywał tuż nad koronami drzew, w pobliżu miejsca, gdzie znajdował się Allan, i pewnym ruchem nacisnął dźwignię, spadając w zwarty gąszcz listowia. Uczuł, jak gałęzie biją go po rękach i twarzy. Nie zdoławszy pochwycić żadnej z nich, całym ciężarem zwalił się na rozrośnięte elastyczne krzaki, które wydatnie zamortyzowały upadek.
Widząc, że zoolog jest zdrów i w dobrym humorze, Allan przystąpił do wyjaśnień. Gdy wyrażał zdanie, że z postawy prawie wyprostowanej i ogólnego pokroju, wynika, iż mogą to być te same istoty, które Astrid obserwowała z łkara — zoolog zawołał:
— Jednym słowem, Temidzi! Prowadź mnie do nich. Może zdradzą tajemnicę wytopu stali sposobem homo sapiens oraz pieczenia mięsa metodą pitekan-tropa.
Nim dotarli do skraju puszczy. Smok wybiegł im na spotkanie. Głowę miał zwieszoną, wydawał się zalękniony.
Polana była pusta. Daremnie Renę przeszukiwał przez lornetkę cały dostępny teren.
— Szkoda czasu — rzekł wreszcie Allan. — Te istoty były rozmiarów niedźwiedzia brunatnego albo nawet większe. Spostrzeglibyśmy je z łatwością. Ponadto zachowanie się psa świadczy, że zgubił trop.
Postanowili dotrzeć jeszcze do miejsca, w którym Allan zauważył tajemnicze stwory. Brnęli po kolana w zwartym łanie mchów.
— To tu — oświadczył botanik, gdy przeszli polanę. W wysokim elastycznym mchu trudno było zauważyć ślady stratowania. Allan puścił wyżła.
— Szukaj! — rozkazał Smokowi. — Tylko bez hałasu.
Pies szybko odnalazł miejsce postoju czy popasu nieznanych istot, w których Allan dopatrywał się gospodarzy Temy. Przyrodnicy jednak, mimo usilnych starań, nie odnaleźli odcisków kończyn. Tak samo po ich przejściu mchy sprężyście odginały się ku górze.
Pies prowadził wytrwale tropem, lecz specyfika puszczy nie wszędzie póz-, walała ludziom iść najkrótszym szlakiem. Grunt przechodził miejscami w grząskie moczary, tym bardziej zdradliwe, że z wierzchu zarośnięte jak niebieska łąka. Gdzieniegdzie wabiły oko żółte kępy kwiatów, z daleka podobnych do jaskrów.
— Czyżby twoi Temidzi utrzymywali się swobodnie na powierzchni takich trzęsawisk? — Renę niedowierzająco pokręcił głową.
— A łosie? — odparł Altan. — Może i te istoty mają kończyny zaopatrzone w podobne racice, dzięki czemu przebiegają moczary niedostępne dla człowieka.
Po obejściu trzech bagienek upartych badaczy czekała nowa trudność. Idąc puszczą, coraz częściej spotykali dziwaczne krzewy, przypominające olbrzymie kosze przylepione dnem do podłoża. Z szyjki korzeniowej wyrastał istny las: paręset witek grubości palca, zrośniętych u nasady. W niektórych takich nieckach gromadziła się woda. Przeważnie jednak kapelusz, jak Allan nazwał ten osobliwy miskowaty niby-pień, miał u dołu kilka szpar.
Dalsze posuwanie się było coraz trudniejsze. Koszowate krzewy rosły tuż obok siebie, wypierając niemal wszystkie rośliny oprócz niskich ziół.
Allan rozejrzał się za psem, a spostrzegłszy, że Smoka nie ma w pobliżu, zaczął go przyzywać. Dopiero po dłuższym nawoływaniu wyżeł zjawił się, zresztą z nieoczekiwanego kierunku. Jego psia mina zdradzała niezwykłe podniecenie, a ogon kołysał się nerwowo.
— On ICH widział — stwierdził Renę. W odpowiedzi Smok zaszczekał.
— Pójdę tam! — oświadczył Allan stanowczo. — Jakoś przecisnę się dołem, na czworakach.
— Nie wiem, czy podołasz — odparł Renę. — Podszycie kolczastych łodyg, tych niby-jeżyn temiańskich, których tu pełno, zagrodzi ci dostęp. A wreszcie, ^eśli te istoty są większe od ludzi, mówisz, że wzrostu niedźwiedzia, to jak mogą wędrować przez tę gęstwinę?
Allan zastanowił się. Nie chciał zaniechać pogoni, ale przyznał rację Renemu.
Zoolog zaproponował cofnięcie się i obejście gąszczu. Teraz szli na ślepo. Wyżeł raz gubił, to znów odnajdywał jakieś ślady, lecz trudno było wyczuć, czy dąży tropem tamtych dwunogów, czy wabią go coraz to inne zapachy.
Po długim marszu osiągnęli łagodne zbocze, porośnięte zielskiem i kępami krzewów. Gdzieniegdzie przysiadło samotne rozłożyste drzewo. To tu, to tam leżały płaskie głazy, niby wielkie płyty wyszarpnięte z jakiejś budowli.
Było dość ciepło. W górze przelatywały ze znaczną prędkością szarawe chmury. Tylko niekiedy Proxima przebijała matowo przez ich zasłonę.
Zbocze przeszło niebawem w szeroki, płaski taras skalny. Gdziekolwiek warstewka gleby nie uległa rozmyciu i rozwianiu, płożyły się rośliny o zdrewniałych łodygach grubych jak ręka, długości kilkudziesięciu metrów. Tu i ówdzie oplatały pojedyncze kamienie, skrywając je pod anemicznym błękitem szablastych liści. Gdzie indziej wiły się nagie, podobne do czarnych uśpionych węży.
Allan potknął się o taką naziemną lianę i upadł na oba kolana.

Rysunek 10. Przykład zmiany wielkości tarczy Proximy widzianej z powierzchni Temy (średnica pozorna: w periastronie — 26°, w apastronie — 4°)
— Smok, wracaj! — zawołał, kiedy pies zaczął biec naprzód z głośnym szczekaniem.
Obaj biolodzy zauważyli teraz spore zwierzę, które przed nimi zerwało się w górę.
— Co za pech! — wykrzyknął Allan. — Gdybyśmy podeszli dziesięć metrów bliżej, toby znalazło się w zasięgu paralizatora.
— Dopiero wtedy byłby prawdziwy pech — odparł Renę. — Leżałoby nieruchomo w odrętwieniu, szare jak skała, a my przeszlibyśmy ślepi o krok od niego.
— Zrobiłeś chociaż kilka zdjęć? — zagadnął po chwili.
— Owszem. Ale wolałbym złowić samo zwierzę. O, chyba usiadło tam. Renę uważnie patrzył przez lornetkę.
— Może to kamień? Ale spróbujmy podejść piechotą.
Читать дальше