— No, a te szczyty?
— To jeden z kilku masywów wypiętrzonych nad płaskowyż. W ich przełęczach powstają górskie lodowce, spływające w dół do ogólnej zlodowaciałej masy. Ot, chociażby, ten w prawo! Sam proces przebiega podobnie jak na Antarktydzie.
— A co to za mgła przed nami? Wygląda jak parujące jezioro. Zdaje się, że gejzery.
— Chyba tak. Warto je obejrzeć z bliska.
Z wysokości sześciuset metrów gołym okiem można było rozpoznać obszerną kotlinę wypełnioną białymi oparami.
Przyjrzawszy się grupie efektownych gejzerów, lecieli nad monotonną żółtawą równiną z rzadka urozmaiconą niewielkimi wzgórzami. Wzbiwszy samolot ponad kotłowaninę chmur. Renę spojrzał na mapę.
— Minęliśmy pustynię. Pod nami rozległa tundra, sięgająca pasem szerokości tysiąca kilometrów aż do brzegów Wschodniego Oceanu. Moglibyśmy przypatrzyć się gwałtownemu tajaniu śniegów w związku z silnym promieniowaniem Proximy, lecz nie warto tracić czasu. To samo dzieje się w okolicach, gdzie wylądujemy. Będzie to wieczór, ale nader gorący. Po południu nasza dzienna gwiazda osiągnie największe rozmiary.
Tema, krążąc bardzo blisko Proximy, obiegała ją po wydłużonej orbicie w ciągu niecałych trzech dni ziemskich. Za to czas obrotu planety wokół osi był bardzo długi, gdyż wynosił osiemnaście i pół doby. Dawało to niezwykły efekt wciąż zmieniającej się długości dnia i nocy, które mogły trwać od siedmiu do sześćdziesięciu godzin. Przemierzając niebo, tarcza Proximy rosła, to znów malała. Gdy dzień był krótki, średnica jej dochodziła do monstrualnych rozmiarów, pięćdziesiąt razy większych od średnicy tarczy Słońca oglądanej z Ziemi. Wiązało się to z niedużą odległością periastronu, czyli punktu przy-gwiezdnego orbity Temy, który zgodnie z prawami mechaniki nieba planeta mijała bardzo szybko.
W tej chwili wielka tarcza Proximy świeciła blisko zenitu i gwałtownie rosła, by za dwie godziny osiągnąć maksymalne rozmiary.
Potężny huk rozdarł powietrze. Drzemiący wyżeł Smok otworzył ślepia, spoglądając z niepokojem na Renego.
— Wulkan? — zapytał Allan. Renę zastanowił się.
— Chyba nie. Najbliższy leży prawie dwa tysiące kilometrów stąd. Tuż za równikiem, począwszy od wybrzeży oceanu, dymi ich kilka. A to prawdopodobnie burza.
— Nic dziwnego. Kiedy mają szaleć nawałnice, jak nie teraz, w perias-tronie. Ocean musi przypominać kocioł parujących wód.
— Niekoniecznie — odparł zoolog. — Pamiętaj, że w czasie gdy Tema najbardziej oddala się od Proximy, nawet na równiku są tęgie mrozy. Ten zimny okres trwa znacznie dłużej niż krótkotrwały, parogodzinny żar. Toteż oczekuj raczej gór lodowych niż lazurowego, tropikalnego morza. Zaraz się zresztą przekonasz.
— Czy sądzisz, że tam w dole szaleje burza na znacznych przestrzeniach?
— Najprawdopodobniej. Ale po co zgadywać mając przyrządy? Renę położył pod przezroczystą płytę burzometru mapę terenu rozciągającego się przed nim. Obejmowała prawie ćwierć miliona kilometrów kwadratowych.
Nacisnął guzik. Dwie głowy pochyliły się nad mapą.
— Bardzo jasne, niespokojnie rozbłyskane pola — wyjaśniał Renę — to strefy najsilniejszego naelektryzowania chmur. W tych okolicach dojrzały one do stanu wysokich chmur burzowych z rozłożystym „lodowym kowadłem” na szczycie. Nasilenie promieniowania płyty wskazuje, że są to burze tak potężne, jakich na Ziemi nie spotykamy nawet w tropikach. Zjawisko normalne w równikowych partiach Temy.
Allan zasępił się.
— Więc obniżyć lot możemy dopiero dalej, nad pustynią?
— Przede wszystkim wywołamy oberwanie chmury, aby deszcz nie utrudniał widoczności — odrzekł zoolog.
Allan spojrzał na mapę, gdzie położenie samolotu znaczyło się ostrą czarną strzałką.
— Chyba już czas. Czterysta kilometrów przed nami znajduje się Morze Niespokojne.
Renę naciśnięciem guzika połączył burzometr z wyrzutniami pocisków meteorologicznych. Jednocześnie rozpoczął silne hamowanie.
Kilka rakiet pomknęło ukośnie ku zwartej masie obłoków.
Po upływie minuty huk piorunów wzmógł się co najmniej dwudziestokrotnie. Jednocześnie pojaśniały wielkie przestrzenie chmur, a miejscami rozwarte okna odsłoniły ciemnosiną, prawie czarną powierzchnię planety.
— Pikujemy — oznajmił Renę.
Samolot runął w dół. Pole obłoków przybliżało się szybko. Naraz nieprzenikniona biel skryła cały obraz. Kiedy ustąpiła, w dole widniało szaro-niebieskie podszycie niskich krzewów, przeważnie płożących się po ziemi. Tu i ówdzie tworzyły odosobnione kępy pośród grząskich moczarów, gnące się do ziemi pod wściekłym naporem wichru.
Renę wyrównał lot na wysokości dwustu metrów.
— Chętnie przetrząsnąłbym tutejszą tundrę — zauważył. — Jej zwierzostan może kryć wiele niespodzianek.
Allana, jako botanika, pociągało skompletowanie zielnika z tych niegościnnych równin. Ale te marzenia musiał odłożyć. Trapił go zresztą znacznie ogólniejszy problem, który powinien skonsultować z Renem.
Zoolog spojrzał na mapę.
— Zaraz będzie morze.
Allan dostrzegł w pobliżu widnokręgu dziwną błyszczącą ścianę, która ostro łączyła niebo, powleczone gmatwaniną obłoków, z twardym gruntem planety.
— Co to? — wskazał ręką.
— Deszczowy wał — odparł spokojnie Renę. — Pociski meteo rozładowują burze. Przyrząd nastawiłem na odległość dwudziestu kilometrów, bo lecimy nisko.
Tuż przed nimi szalał żywioł wodny. Wygięta w olbrzymi łuk linia brzegowa miejscami cofała się raptownie, by opodal sięgnąć na setki metrów w głąb moczarów poszczerbionych wściekłym zębem sztormów. Niektóre fale zdawały się na krótko zastygać w bezruchu i dopiero po chwili cofały się ku pełnej toni, białe i jakby kanciaste.
Zjawisko oglądane z góry przedstawiało się nierealnie. Allan dopiero po chwili uprzytomnił sobie istotę tajemniczych ociężałych fal.
— Więc to są zwały lodu pędzone nurtem wód i uderzeniami sztormu? Chwycił lornetkę. Brzeg został już daleko za nimi. Lecieli nad bezkresną kipielą, w której woda, lód i bryzgająca biała piana bez ustanku tłukły o siebie, wyły przeciągle, przewalały się jak dzika niesamowita lawina, prąc wciąż naprzód, na południe.
Po dziesięciu minutach lotu nad falami Renę wyprowadził samolot świecą w górę. Niebo było prawie zupełnie pogodne. Proxima, która godzinę wcześniej przetoczyła się przez zenit i dość szybko opadła ku zachodowi, olbrzymiała nadal. Był to jeden z paradoksów Temy: czasami pod wieczór robiło się jaśniej niż w południe.
Pola burzowych chmur, skłębione nad szalejącym oceanem, dawno już zakrył horyzont. Mijali rozległą, pustynię, która z wysokości prawie trzydziestu kilometrów przypominała ciemną pocętkowaną derkę.
Renę przyjrzał się bacznie temu widokowi przez lornetkę.
— Wiesz, czym usiana jest pustynia? — zapytał AUana. Botanik nie dał się wywieść w pole.
— Pustynia? Niczym. A przynajmniej niczym takim, co by się. odznaczało z tej wysokości i w dość niekorzystnym oświetleniu. To niebo roi się od drobnych, jakby wełnistych obłoczków.
Pół godziny później samolot znów pikował.
— Ostatnie półtora tysiąca kilometrów przebędziemy już niskim lotem — zaproponował Renę. — Patrząc ze stratosfery, stracilibyśmy zbyt wiele malowniczych widoków. Na Temie teren oglądany z takich wysokości nie jest nawet mapą, a raczej czymś zamazanym i nieciekawym. Sprawia to atmosfera prawie dwukrotnie grubsza od ziemskiej i dodatkowo mniej przezroczysta wskutek obfitości dwutlenku węgla.
Читать дальше