Allan uporczywie wpatrywał się w uciekającą do tyłu pustynię. Pędzone wiatrem zwały piasku układały się sypkim śródpowietrznym kobiercem. Gdzieniegdzie jakiś bardziej zadzierzysty wir porywał nieprzezroczysty kłąb i igrając z nim podnosił piaszczystą trąbę nad obłoki.
Nagle u nasady jednego z takich skręcających się lejów pociemniało coś, jakby gigantyczny łeb potwora plującego piaskową fontanną.
— To szczyt odporny na burze piaskowe i silne skoki temperatury— wyjaśnił Renę. — Jego wierzchołek z twardej skały jest płaski jak stół, a zbocza kanciaste i strome.
— Gdzie ty widzisz to wszystko?
— Dwukrotnie przelatywałem nad tą okolicą. Raz miałem doskonałą widoczność.
— I tak dokładnie zapamiętałeś tę górę? Renę uśmiechnął się.
— Nie chodzi właśnie o tę. Jest ich tu całe mnóstwo i są całkiem podobne do siebie. To jeden z typów ukształtowania rzeźby pustyni. Ale zdaje się, że już powinien być periastron. Jeśli chcesz przyglądać się, włącz ściemnienie szyb.
Ogromny, oślepiający krąg dziennej gwiazdy wisiał jeszcze wysoko nad widnokręgiem.

Rysunek 9. Orbita Temy
— Przed dwoma minutami Tema przeszła najbliżej Proximy — stwierdził Renę obrzuciwszy przyrządy przelotnym spojrzeniem. — Jesteśmy zaledwie czterysta tysięcy kilometrów od fotosfery naszego słoneczka. Większej tarczy dziś już nie zobaczymy.
Wyłączyli ściemnienie i znów wpatrywali się w dół. Nie pozostało ani śladu mdłej, jednostajnej kurzawy piasków, która przedtem zamazywała widok. Pod nimi rozłożył się bezkres garbów i pofałdowań dziwnie regularnych, jakby odmierzonych. Matowobiałe fale, wyższe od największych bałwanów oceanicznych, stały nieruchome, jak gdyby nagle stwardniały w kleszczach kosmicznego mrozu podczas straszliwej burzy.
Renę jeszcze raz objął spojrzeniem malowniczy widok.
— Możemy lecieć prosto do celu. Pułap tysiąc pięćset metrów, nie wyżej. Stopniowo krajobraz stawał się coraz bardziej urozmaicony. Okolica była falista. Rozczłonkowanie rzek i strumieni, zasilanych resztkami gwałtownie topniejących śnieżnych zasp, stwarzało wrażenie mocno splątanej sieci. Zarysy widnokręgu zaczęły się zamazywać. Z gry odcieni szarych i sinych wyrosło ogromne, pionowo wydźwignięte kłębowisko.
— Zbliżamy się do oazy ciepła, którą powinno poprzedzać pasmo górskie — wyjaśnił Renę. — Trzeba sprawdzić radarem, co leży za tą zasłoną.
Okazało się, że widok przysłaniają gęsto spiętrzone chmury. Na ekranie radarowy/m ostro wyzębiał się łańcuch górski. Niektóre szczyty przekraczały cztery tysiące pięćset metrów. Gdy wznieśli się wyżej, szeroki ruchliwy pas chmur, z rzadko wystrzelającymi piorunami, przesuwał się pod skrzydłami samolotu.
Po drugiej stronie gór powietrze było wyjątkowo przejrzyste. Dobrą widoczność zakłócały już bardzo skośnie padające promienie Proximy, której czerwona tarcza dolną krawędzią niemal opierała się o widnokrąg. Była olbrzymia. Przy porównaniu z dalekimi formacjami terenu wydawała się jeszcze większa. Nisko nad horyzontem nie raziła już wzroku, a barwa jej stała się niemal wiśniowa.
Samolot wytracił przeszło połowę wysokości i leciał teraz znacznie wolniej. Renę wskazał w dole olbrzymią niebieskawą płachtę urozmaiconą łysinami polan i taflami jezior.
— To właśnie najlepiej zachowana oaza ciepła. Na jej skraju Ast upatrzyła dogodne lądowisko.
Przeleciawszy jeszcze kilka kilometrów, pojazd zatrzymał się w powietrzu i zaczął szybko opadać w dóŁ
Ze zdumieniem spostrzegli biały pióropusz dymu ścielący się w oddali na tle rzeki. Allanowi zdawało się, że pomiędzy czubkami drzew nad widnokręgiem błysnął w tym miejscu pomarańczowy płomyk.
Gdy wylądowali, z otwartych drzwi samolotu pierwszy wyskoczył Smok, a za nim Allan. Rozejrzawszy się wokoło, botanik stuknął butem o twarde podłoże raz i drugi. Nie okaleczył go nawet najdrobniejszą rysą. Z uwagą przyglądał się nawierzchni.
— Kto topił i wytłaczał tę kostkę, by nam ułatwić lądowanie?
— Kto? — powtórzył pytanie Renę, wyciągając z bagażnika plecaki ze sprzętem badawczym. — Przyroda!
— Więc to formacja naturalna?
— Tak. Ten typ pustyni nazywa się takyrem. W czasie topnienia śniegów gliniastą glebę pokrywa warstewka wody. Przy każdym podejściu Temy do periastronu grunt wysycha i pęka na cztero- i sześciograniaste płytki, twarde jak kamień. Takyry, znane na Ziemi, to pustynie ubogie we wszelkie życie. Wątpię, aby w tutejszych warunkach, gdzie proces powrotu do stanu „kostkowego” powtarza się regularnie co trzy dni, mogła uchować się jakaś roślinność. Podczas wysychania bowiem pękająca glina za każdym razem rozrywałaby brutalnie korzonki coraz to w innym miejscu.
— Wielka szkoda… — stwierdził Allan w zamyśleniu.
— Nie martw się — pocieszył go Renę. — Gdzie znajdziesz więcej ciekawej roślinności niż w oazie ciepła? Odkryjesz tyle nowych gatunków, ile zapragniesz.
— Nie p to mi chodzi w tej chwili…
— Trapi cię coś? — serdecznie spytał Renę.
— Zgadłeś. Chciałem się właśnie ciebie poradzić.
— Wal śmiało, Al — zachęcił go zoolog.
— Widzisz… — zaczął powoli. — Nadal myślę o tych porostach. Wiesz…
— TY-112? Ale przecież uznałeś, że epidemia już wygasa. Inaczej nie przylecielibyśmy tu.
Allan zastanawiał się.
— Jak by to powiedzieć?… Epidemia wygasła doszczętnie. Ale ja nic a nic z tego nie rozumiem.
— Słuchaj, chłopcze — serdecznie odparł Renę. — Obaj jesteśmy biologami. Wiemy, jak ogromne, często wręcz nieprzeczuwalne, zasoby sił witalnych tkwią w przyrodzie żywej. One mobilizują samoobronę komórek, tkanek, organizmów, ba! może nawet całej biosfery. Taki właśnie proces tu się wydarzył. Z pewnością wkrótce odkryjesz mechanizm jego działania.
— Odkryłem go. Może nie tyle proces, co wynik. Ale… on kłóci się rażąco z moją wiedzą biologiczną!
— Jak mam to rozumieć?
— Otóż TY-112 nie został zwalczony przez jakieś ciała odpornościowe w organizmach roślin — ciągnął Allan — ani jakimkolwiek innym sposobem. On sam uległ kolejnej mutacji, wręcz zbawiennej dla całej zainfekowanej flory.
— Dla już zainfekowanej flory? — powtórzył zoolog z niedowierzaniem.
— Mało tego! Mutacja nie wydarzyła się jeden jedyny raz, jak to bywa normalnie, lecz uległy jej równocześnie wszystkie TY-112, które badałem. Pochodziły z różnych miejsc i z różnych gatunków porostów, a także świeżo porażonych mchów.
— Nonsens — odparł Renę. — Widocznie nie było należytej sterylności i jedne kolonie zakażały się od drugich.
— Powtarzałem badania — odparł Allan już z mniejszą pewnością siebie.
— Powtarzaj tak długo, aż wykryjesz, w czym tkwi niedopatrzenie. W żadnym wypadku nie radzę ci pisać o tym „odkryciu” w sprawozdaniu.
— No cóż, jak wrócę do Jedynki, nie wyjdę z laboratorium, póki tego nie wyświetlę. Wóz albo przewóz! Dziękuję ci bardzo za życzliwe rady — dodał po chwili. — A teraz musimy zająć się sprawami, dla których przylecieliśmy tutaj. Nie daje mi spokoju tamten ogień nad rzeką. Kto go rozniecił? Ani burzy, ani wybuchu wulkanu… A jestem prawie pewien, że widziałem płomień. No i ten dym.
Renę zastanowił się.
— Tak. Niewątpliwie w promieniu tysięcy kilometrów nie ma prócz nas żadnej ludzkiej istoty. Może naprawdę tajemniczy ktoś rozpalił sobie ognisko?
Читать дальше