Bohdan Petecki - Strefy zerowe
Здесь есть возможность читать онлайн «Bohdan Petecki - Strefy zerowe» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Warszawa, Год выпуска: 1983, Издательство: Iskry, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Strefy zerowe
- Автор:
- Издательство:Iskry
- Жанр:
- Год:1983
- Город:Warszawa
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:4 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 80
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Strefy zerowe: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Strefy zerowe»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Strefy zerowe — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Strefy zerowe», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
— Riva.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Bierzesz „Urana” — powiedziałem. — Snagg przejmie od ciebie „Kwarka”. Idę tam.
Chwilę panowała cisza. Wreszcie Riva wstał, podszedł do mojego fotela i pochylił się, żeby lepiej widzieć tarczę tachdaru.
— Możemy podejść bliżej — zaproponował Snagg. — Ta strefa zaczyna się w bezpośrednim sąsiedztwie obiektu.
— Nie znasz jej zakresu — mruknąłem. — Może być kulista. Ale równie dobrze w kształcie nerki. Albo w ogóle nieregularna.
Wstałem i nie oglądając się na nich przeszedłem do śluzy. Wbiłem się w przygotowany skafander próżniowy, który automat natychmiast zapiął i uszczelnił, wziąłem pistolet laserowy, dwa miotacze, sprawdziłem reflektor i przycisnąłem czerwony klawisz włazu.
Rozległ się piskliwy syk, jakby tuż obok trafiła fotonowa seria. W ścianie rakiety otworzyła się podłużna szczelina.
Stanąłem na rogu, mając przed sobą pustkę. Ustaliłem kierunek, nastawiłem tarczę na ciągłą łączność, sprawdziłem nadajnik namiarowy skafandra i lekko, jakbym w upalny dzień wchodził do kamienistego potoku, dałem krok do przodu.
Rozdział 4
„Helios”
Wielki bezchmurny glob. Martwy. Ale pozornie martwy. Jego milczenie, które zdawało się być milczeniem przestrzeni, nie mogło mnie zwieść. Leciałem sześć lat, żeby dopaść tego, co kryło się pod maską doskonałego bezruchu. Co żyło. Jeśli nie trzeba będzie znaleźć nowego słowa, aby nazwać nim formą ruchu, zdolną do świadomego stawiania sobie celów, zdolną do ich realizowania i do przeciwstawiania się umysłowi człowieka. Formę tak odległą od wszystkiego, co przywykliśmy nazywać żywym, ale nie tylko nowe słowa staną się potrzebne, ale i broń. Monitor zamilkł na zawsze w czasie lądowania. Trudno sobie wyobrazić katastrofę, której nie poprzedziłby jeden, choćby najkrótszy alarmowy sygnał tachjonowych „oczu” neuromatu. Ale gdyby ktoś bardzo chciał, mógł w to od biedy uwierzyć. Jakiś meteoryt, w czasie, kiedy wszystkie zespoły informatyczne przestawiono akurat na retrospekcje, równoczesne zwarcie w głównych i pomocniczych obwodach sterujących modulowaniem pola wokół generatorów laserowych, eksplozja, licho wie, co jeszcze. Spekulacje jałowe i nieaktualne. Bo los, jaki spotkał dwa następne statki w analogicznym momencie lotu, musiał otrzeźwić największych optymistów.
Wielki, bezchmurny glob. Czy wielki? Nie dla nas, Ziemian, gdybyśmy obliczali jego masę, powierzchnię i odczytywali wyniki z czyściutkich perforowanych taśm, tkwiąc przy radioteleskopach i mając za oknem rozległy park, widnokrąg wpływający w błękit, a nad nami solidne, wełniste chmury.
Wielki dla mnie. Bardzo wielki. Nie mówię, że za bardzo. Nic nie może być dla nas za wielkie, skoro już tutaj jesteśmy. Nie istnieje nic takiego, czego nie ugryzłby ciągły ogień antyprotonów. Jeśli ten glob jest zbudowany z materii, jeśli zamieszkujące go istoty są materialne, jeśli w ich organizmach, żywych czy martwych z naszego punktu widzenia, jest chociażby drobina podstawowego tworzywa materii, możemy każdą z nich wraz z całą ich ziemią unicestwić w ułamku sekundy, rozproszyć w płomienistym podmuchu jednym jedynym uderzeniem.
Przyleciałem tu, aby to zrobić. Ostrzec ten świat, wbić do głowy, że ludzi nie tylko jest za co szanować, ale nie wolno ich nie szanować, jeśli ma się ochotę pomieszkać jeszcze na tym świecie, jakikolwiek by był.
Pięknie. Tylko że teraz przedzierzgnąłem się nagle z mściciela w tarczę strzelecką. Kiedy trwałem, zawieszony nad płaskim lądem o lekko wywiniętych brzegach, zdawało mi się, że jestem kaczką, którą można ściągnąć kilkoma drobinami śrutu.
Stanowiłem cel, bo przecież ten glob naprawdę tylko pozornie był martwy. Jego tarcza zdawała się śledzić miliardem oczu każde moje niezdarne poruszenie, rejestrować i obliczać każdy promyczek, strzelający z lekkiego, płaskiego pistoleciku. Chwilami miałem wrażenie, że ci tam na dole specjalnie wywabili mnie z uzbrojonego statku, żeby pobawić się moim widokiem — przybysza, pływającego w próżni i przebierającego bezradnie nogami jak wielki żółw z Galapagos, wciągnięty do łodzi i przewrócony na grzbiet, którego pokazuje się dzieciom, zanim zrobi się z niego zupę i ozdobne szkatułki.
Ten glob żył. I żyła przestrzeń wokół niego. W każdej chwili przez moje ciało mógł przebiec strumień twardego promieniowania, mogło otoczyć mnie pole, śmiertelne dla substancji białkowej. Przecież to jednak fakt, że wywabili mnie z „Uranu”, zmusili, abym szybował nad tarczą ich satelity, śmieszna figurka tkwiąca w pancernym kokonie o ściankach cieńszych od wszystkiego, co mnie otaczało, o jedną nieskończoność. Przede mną był ziemski statek. Stworzyli wokół niego strefę czy pole niedostępne dla automatów. Bo czymże są automaty bez sprzężeń, bez łączności? A tam, gdzie zawodzą automaty, tam idzie człowiek. No, niezupełnie. Tam posyła się faceta z inforpolu.
Mikroskopijny ekranik pod okapem hełmu prowadził mnie świecącą seledynową nitką do celu. Tuż obok pulsował niebieski świetlik. Znaczyło to, że jak dotąd nic się nie dzieje. Żadnego promieniowania, którego powinienem się obawiać, żadnego sztucznego pola. Okap był tak skonstruowany, że obydwa czujniki nie schodziły mi z oczu. W gruncie rzeczy nie poświęcałem im zbyt wiele uwagi. Sprawdzałem tylko kierunek, przyciskając spust pistoleciku. Poza tym wzrok miałem utkwiony w rudoszarej tarczy satelity, rozciągającej się pode mną niemal do granic widnokręgu.
To było obce. Na pierwszy rzut oka widziało się tę obcość. Kratery. Takie jak na „Lunie”, a przecież inne. Ostre, niemal białe światło. Kontury cienia, widoczne nawet z tej wysokości. Pod słoneczną bielą barwa, niepodobna do żadnej, jaką można ujrzeć w sąsiedztwie Ziemi. Na całej półkuli leżał inny jeszcze cień, jakby gigantycznego drzewa, pozbawionego liści. Wybiegał z grubego pnia w pobliżu bieguna i pełzł, rozdrabniając się na coraz smuklejsze, poskręcane gałęzie, wzdłuż środkowego południka. Wytężyłem oczy, żeby się upewnić czy tylko cień, czy też coś, czego nie mogła stworzyć natura, coś wypiętrzonego, na kształt gigantycznej sieci przewodów na powierzchni globu. W tej samej chwili zdałem sobie sprawę z całego bezsensu tych usiłowań. Jeśli to nawet był cień, coś przecież musiało go rzucać. Odruchowo potrząsnąłem głową. Nie poczułem najmniejszej zmiany w otoczeniu, braku tlenu, ucisku niczego, co mogłoby sprawić, że nagle zacząłem rozumować jak pięcioletnie dziecko. W popłochu przebiegłem wzrokiem czujniki. Były w porządku. Wszystkie. A przecież coś się działo. Musiało się dziać. Coś, o czym nie miałem dotychczas pojęcia, że może się przytrafić mnie, czy w ogóle komukolwiek z nas. Ujrzałem korpus rakiety, do której zmierzałem. Rosła mi w oczach, jak to bywa w próżni. Powinienem był ją zauważyć już dawno. Odcinała się dość wyraźnie od podszytej czerwienią szarości globu i granatu z utkwionymi w nim gwiazdami. Machinalnie przełożyłem pistolet do lewej ręki. Prawą wyciągnąłem przed siebie, żeby przytrzymać się burty statku, kiedy do niego dobiję.
I nagle zacząłem się bać. To było jak porażenie prądem. Brutalny wstrząs, szok zapierający dech w piersiach i odbierający możność przemyślenia czegokolwiek, co chciałoby się zrobić. Przez moje żyły przebiegł piekący dreszcz, jakby ktoś wtłoczył w nie wrzący ocet. Chwycił mnie kurcz. Szczęki zwarły mi się na wardze, coś ciepłego zaczęło ściekać cienką strużką za kołnierzem skafandra. Nie czułem bólu. Nie czułem w ogóle nic. Zacząłem dygotać, głowa tłukła o kryzę kasku jak pneumatyczny młot, przeszyła mnie przelotna, niejasna myśl, że to już koniec, że jestem pod ostrzałem. Poraziło mnie światło. Mikroskopijny świetlik pod okapem płonął jaskrawą czerwienią. Seledynowa ścieżka znikła. Nagle czujnik zgasł. Kilka razy błysnął jeszcze zielenią. Znowu rozgorzał, na ułamek sekundy. Przed sobą nie widziałem nic. Nie widziałem własnej, wyciągniętej rozpaczliwie ręki. Poczułem uderzenie. Odruchowo zwinąłem dłoń w pięść. Z całej siły, ile jej jeszcze miałem, wyrżnąłem w coś, co stanęło na mojej drodze. Zabolało. Oprzytomniałem na chwilę. Byłem przy statku. Wznosił się przede mną na wysokość kilku pięter, jak góra. Pływająca w próżni. Patrzyłem, nie rozumiejąc, na jego biały niegdyś, osmolony pancerz. Ogarnęła mnie rozpacz. Wydało mi się, że statek przyciągnął mnie do siebie jak okruch materii wędrujący przez przestrzeń, że przywarłem do jego powłoki, osiadłem na niej i nigdy już nie zdołam się od niego oderwać. Ani przez chwilę nie pomyślałem, co tutaj robię, że jestem sam w próżni, że wyleciałem, by osiągnąć jakiś cel i osiągnąłem go w końcu. Wiedziałem tylko jedno: ta straszliwa ściana przede mną broniła mi powrotu do moich. Do domu. Rozpacz narastała. Odruchowo wyciągnąłem przed siebie rękę z pistoletem i zacisnąłem palec na spuście. Znów poraził mnie potworny błysk. Kadłub statku miałem tuż przed sobą. Eksplozja na jego pancerzu odrzuciła mnie gwałtownie. Poleciałem do tyłu, w stronę, skąd przybyłem. Kilka sekund walczyłem o zaczerpnięcie powietrza.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Strefy zerowe»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Strefy zerowe» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Strefy zerowe» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.