Kiedy ekrany przejrzały na tyle, aby odsłonić słoneczny refleks, wędrujący grzbietem kopuły pokrywającej poziom alarmowy bazy, usłyszeliśmy głos Jeusa:
— To wszystko, chłopcy. Dalej musicie sobie radzić sami. Blokuję automaty namiarowe bazy. Wracajcie zdrowo.
Odruchowo przebiegłem wzrokiem wskaźniki w głównym pulpicie. Wyglądały tak, jak powinny. Nasze automaty kontrolowały już całkowicie lot, zgodnie z wprowadzonymi w ich zespoły programami.
Na czułe pożegnanie szefa bazy nie odpowiedzieliśmy słowem. Zrobił, co musiał. My na szczęście nie musieliśmy mówić.
* * *
Po przecięciu linii terminatora zeszliśmy z orbity, jak kamień zepchnięty z karuzeli. Mieliśmy przed sobą kilka dni stereotypu. Mniej więcej do wysokości orbity Jowisza. Potem wyjdziemy z płaszczyzny ekliptyki i pójdziemy bezpośrednim kursem w stronę Centaura. Świat dowie się, że podjęto dalsze „kroki” zmierzające do ustalenia losu pierwszych wypraw poza krąg naszego słońca. Ani słowa więcej. Nie wolno gwałcić subtelnego humanitaryzmu Ziemian świadomością, że znowu kilku z nich posłano do diabła.
Następnego dnia zablokowaliśmy automaty i sprawdziliśmy system sterowania. Przejrzeliśmy agregaty energetyczne, syntetyzatory, wszystkie zewnętrzne przekaźniki i broń. Popędziliśmy trochę statki satelitarne i przestrzelaliśmy ich wyrzutnie. Pozostała już tylko ponowna interpretacja radiogramów, nadanych przez naszych poprzedników i zapoznanie się ze szczegółami instrukcji kontaktowej. Tym razem nie odłożono tego do hibernacji.
Na początku drugiego tygodnia podróży ułożyliśmy się w hibernatorach. Snagg przejrzał jeszcze raz ich aparaturę.
— Uważaj — mruknąłem do niego — tym razem nie powinniśmy się zbudzić zbyt wcześnie.
Nie odpowiedział.
Wsunąłem pod język pastylkę nasenną i przycisnąłem zielony guzik w ramce małego okienka tuż nad moją twarzą. Wy wołałem jeszcze Rivę i Snagga. Odpowiedzieli niezrozumiałymi pomrukami. Wtedy zamknąłem powieki… Usłyszałem szelest zamykanej klapy i poczułem pierwszy powiew chłodu.
W mojej głowie ocknął się nagle świerszcz. Minęło dobre kilka sekund, zanim udało mi się go umiejscowić. Nie był to jednak świerszcz. Znałem ten dźwięk, przenikający do najodleglejszych włókien nerwowych. Ostrzegawczy świergot butlera.
Głupia diodo — pomyślałem — przecież śpię.
Poruszyłem się jednak. Otworzyłem oczy. Człowiek robi to automatycznie. Nawet po przespanych dwóch tysiącach nocy. I tyluż dniach.
W ramce, tuż nade mną, płonęło czerwone światełko. Oprzytomniałem natychmiast. Przeszło mi jeszcze przez myśl, że zabawa się nie skończyła i dalej jesteśmy nieświadomymi bohaterami przedstawienia, ale przypomniałem sobie wszystko, co poprzedziło start. Odprawę, kordon przeciwpromienny, eskortę i tak dalej. Nie. To już nie pozoracja.
Wygramoliłem się z hibernatora, zanim jeszcze automat do końca odsunął klapę. Rzuciłem okiem na tamtych. Stwierdziłem, że także już nie śpią i jednym skokiem dopadłem mojego fotela przed pulpitem. Rzuciły mi się w oczy pozycje wskaźników poboru mocy automatów celowniczych. Grubo powyżej punktu neutralnego. W pulpicie paliły się światła generatorów laserowych. Pracowały. Uzupełniały energię, co mogło znaczyć tylko jedno.
— Zapis — rzuciłem, nie odrywając wzroku od ekranów.
Boczny ekran ożył natychmiast. Powoli, jak na staroświeckim filmie, przesuwały się przed naszymi oczami obrazy zarejestrowane przez komputer. Ostatnie minuty naszego snu.
Plamka na tarczy tachdaru. Jak ta iskierka w czasie pozorowanego starcia. Żadna iskierka. Statek o napędzie chemicznym. Analizator określił nawet skład paliwa. Bor, wodór i coś, co widniało tylko w zapisie numerycznym. Jak na swój napęd, statek, czy co to było, rozwijał wcale niezłą prędkość. Jego kurs przecinał nasz. I nie wyglądało, żeby miał zamiar ustąpić z drogi.
Teraz wszystko poszło jak w podręczniku. Impuls do generatorów i automatów celowniczych. Budzenie awaryjne. Potem już tylko błysk, widoczny gołym okiem. I leciutkie załamanie toru lotu, kiedy „Uran” przecinał pole niedawnej anihilacji.
Na ekranie poskakały jeszcze przez chwilę rzędy liczb, określające miejsce, czas starcia, zużytą energię, analizę widmową wybuchu i informujące o wszystkim, o czym powinniśmy wiedzieć.
— Sprawdź kod — powiedziałem do Snagga.
— W porządku — mruknął po chwili. Ziemia otrzyma pełne sprawozdanie. To dobrze. Przynajmniej coś nowego w porównaniu z radiogramami poprzednich wypraw.
— Czy oni, tam w Budorusie, mogli coś wiedzieć? — spytał nagle Riva. Odgadłem, o czym myśli. Jak dotąd nasz lot był niemal kopią pozorowanego.
— Nonsens — odburknął Snagg. — Gdyby wiedzieli coś, czego nie chcieli powiedzieć, wymyśliliby jakieś inne sztuczki.
Okazało się, że mamy podobne zdanie o pedagogicznych talentach szefostwa. Nie ma co mówić. Mogłem trafić na gorszą załogę.
Następnego dnia rano, czasu Budorusa, weszliśmy w płaszczyznę ekliptyki Alfy Centaura. Bliskość — oczywiście w skali gwiezdnej — drugiego słońca, sprawiała trochę kłopotów komputerowi. Zaobserwowałem, że przed kolejnym określeniem pozycji jego zespoły zacinają się na ułamek sekundy, jak człowiek, którego coś zaskoczyło.
Minęliśmy w niewielkiej odległości Piątą i Czwartą. Były to martwe globy o niestałych jądrach. Dla spokoju sumienia przeprowadziliśmy stereotypowe badania. Ich wyniki potwierdziły dane, dostarczone przez sondy radiowe i tachdarowe. Zgodnie z oczekiwaniami, nie odkryliśmy nic zasługującego na uwagę.
Od dłuższego czasu neuromat wyrzucał na ekranie, w jego dolnym rogu, odległość od Trzeciej. Planety, z której od początku lotu dochodził charakterystyczny kociokwik fal radiowych. Myślałem, że może bliskość ich źródła ułatwi zadanie analizatorom. Nic podobnego. Potrafiły jedynie potwierdzić, że fale są emitowane przez sztucznie wzmocnione nadajniki. To samo wiedzieliśmy przed startem. Ba, od dobrych kilkudziesięciu lat.
W odległości ośmiuset tysięcy kilometrów od drugiego satelity Trzeciej, celu naszego lotu i miejsca lądowania poprzednich wypraw, ustawiłem statki w szyk stożkowy. W bocznych iluminatorach widziałem teraz cały czas fotonowe żądła, kłujące przestrzeń do granic widoczności najcieńszymi złotymi nićmi. Pozostawiały je dysze „Merkurego” i „Kwarka”. Jakby ktoś naciął prostym, niemożliwie płaskim ostrzem granatowe szkło, odgradzając nas od słonecznego świata. Nie był to najgorszy widok. Dla kogoś, kto przywędrowałby tutaj w poszukiwaniu widoków. Granat to granat i nic więcej. Tak przynajmniej mogłoby się zdawać. Ten tutaj wypełniała treść, jakiej próżno byłoby szukać w przestrzeni otaczającej Ziemię. Była w nim warstewka przezroczystej bieli i drobniutkie kryształki rozzłoconej purpury. Oczywiście żadne kryształki. Ale tak to wyglądało.
W sąsiedztwie najdalszego satelity Trzeciej, piątego z rzędu i nie przekraczającego rozmiarami średniej planetoidy, odbiór fal radiowych, emitowanych przez gospodarzy układu, wzmógł się do tego stopnia, że musieliśmy wyciszyć całe pasmo w centrali komunikacyjnej. Mieli chyba bazy nie tylko na drugim satelicie. Może należało najpierw rozejrzeć się po dalszych. Zrobiłbym tak, gdyby nikogo tu nie było przed nami. Tak jak się sprawy miały, nie mogłem zmieniać programu. W każdym razie nie chciałem.
Dolatywaliśmy do celu. Za kilkanaście minut przemówią dziobowe dysze, podobne do czarnych, wklęsłych reflektorów. Zacznie się ostatni etap lotu.
Читать дальше