Zaczął się. Minęło jednak nie kilkanaście minut, lecz kilka sekund. Kabina zapłonęła czerwienią. Ściany rozjęczały się sygnałem alarmowym. W okienku wskaźników zaczął się gorączkowy ruch.
— Stop w szyku — powiedziałem.
W ułamku sekundy ekran zapłonął ogniem. Równocześnie dzioby statków satelitarnych ukryły się w wybuchach hamownic. Sunęliśmy morzem płonącego błękitu. Nie błękitu. To też był granat, o odcień tylko jaśniejszy od nieboskłonu.
Ogniowe pole przed nami przeszył krótki błysk. Drugi. Potem trzeci. Powtarzały się w regularnych odstępach. Równocześnie, z sekundowym opóźnieniem przemówiły baterie „Kwarka” i „Merkurego”.
Seria liczb. Jakimkolwiek systemem je zapisywali, sygnały laserowe musiały być dla nich zrozumiałe. Oczywiście jeśliby chcieli coś zrozumieć. I jeśli w tych statkach jest ktoś żywy.
Bo były to statki. Tachdar zupełnie wyraźnie przekazywał ich obraz na tarczę ekranu. Opływowe cygara, trochę nawet podobne do naszych. Może mniejsze.
— Zero — zameldował Snagg.
Zastopowaliśmy wreszcie. Ale to „zero” nie odnosiło się do szybkości. Nawet względnej. Snagg odczytywał z pulpitu centralki komunikacyjnej reakcję obcych na nasze sygnały. Dawno już musieli je odebrać.
Nie zmniejszyli nawet szybkości. Nie mówiąc o zmianie kursu. Jeśli ta zabawa potrwa jeszcze minutę, będziemy ich mieć na bezpośredniej wizji. Wtedy na nic już nie będzie czasu. Poza jednym.
Teraz dopiero odczułem skutki hamowania. Musiałem dobrze napinać mięśnie, żeby wykonać jakikolwiek szybszy ruch.
Na ekranie pojawiły się iskierki. Patrzyłem w nie chwilę. Który to raz? Drugi? Nie, trzeci. Dla nas trzeci. Ale po raz pierwszy na progu obcej Ziemi.
Trudno to nawet nazwać wybuchem. Przed naszymi oczami przeleciał jeden ognisty podmuch. Miotacz antymaterii zamknął w pierścieniu anihilacji obszar opasujący stukilometrowym obwodem pole, którego centrum stanowiły jeszcze przed ułamkiem sekundy dwa obce statki. Teraz nie było tam już nic. Tak nic, jak to jest możliwe tylko po spotkaniu uczciwej materii z równoważnym ładunkiem antyprotonów.
W kabinie „Urana” panowało milczenie. Przerwał je wreszcie Riva:
— A więc mieliśmy kontakt.
— Czysta robota — odezwał się ponuro Snagg. — Przynajmniej nie ma się czego czepiać.
Przez moment stanęła mi przed oczami twarz Liny. Kiedy to było? Tydzień temu? Miesiąc?
Przeszło sześć lat. Może już ma dom. Na Ziemi. A jeśli czeka? Cóż, to tylko jej sprawa. Itia także czeka. Od dawna już wie, że to ja poleciałem po Ustera. Obie myślą o mnie, od czasu do czasu. Jak o listonoszu, który ma przynieść pożądaną przesyłkę.
Gdyby to ciągle była pozoracja i gdyby Lina ją obserwowała, czy i teraz przyszłaby prosić, żebym się zanadto nie śpieszył?
Przymierzaliśmy się do orbity globu. Był to satelita, niewiele mniejszy od Luny, o podobnej strukturze geologicznej. Jego droga wokół Alfy wykazywała charakterystyczne dla całego układu zniekształcenia. I był zamieszkały. Jak Luna.
Tylko nie przez ludzi. I nie przez istoty, którym spodobaliśmy się na pierwszy rzut oka.
Drugiego września o piątej osiemnaście rano, czasu Budorusa, dysze czołowe naszych rakiet buchnęły strugami gazu. Byliśmy już na kursie orbitalnym. Za kilka minut rozpoczniemy pierwsze okrążenie globu.
W tym momencie po raz trzeci rozjęczały się w kabinie „Urana” sygnały alarmowe.
— To już przesada — mruknął Riva, uderzając w klawisze pulpitu.
— Łączność — upomniałem machinalnie.
Ale Snagg nie odpowiedział. Zauważyłem, że sprawdza coś szybko, zestawiając w kalkulatorze wskazania głównych zespołów neuromatu. Oderwałem wzrok od ekranu i spojrzałem na wskaźniki. Tak. To wyglądało inaczej. Tym razem automaty potrafiły nam powiedzieć dostatecznie dużo. I nic dziwnego. Wszystkie zespoły komputera reagowały na coś, co było bardzo jasno określone w ich programach. Bliskie sąsiedztwo ziemskiego statku.
— Stop w szyku — rzuciłem.
Ogień przed nami wzmógł się do potężnego, ciągłego wybuchu. Snagg pochylił się do mikrofonu i mówił spokojnie, tylko odrobinę podniesionym głosem:
— Uwaga, ludzie. Przed wami statki z Ziemi. Uwaga, ludzie. Przed wami statki z Ziemi. Zgłasza się ekipa inforpolu.
W pulpicie centrali komunikacyjnej płonął rój zielonych światełek. Wszystkie trzy statki wysyłały głos Snagga, wzmocniony bateriami generatorów, szerokim pasmem w stronę, gdzie automaty odkryły ziemski pojazd. Ale czujniki, które miały potwierdzić odbiór, pozostały milczące i ciemne.
Klucz zastopował.
— Sonda!
W kabinie rozległo się ciche plaśnięcie. Równocześnie w rogu głównego ekranu zapłonął niewielki czworobok. Wizja, którą podawała sonda komunikacyjna, wystrzelona z ładowni „Urana”. Trwało to pięć, może sześć sekund. Nagle czworobok zmatowiał, chwilę falowały w nim pasma, szare i granatowe, potem obraz rozmazał się, a kiedy ponownie ujrzeliśmy ostre światła gwiazd, ekran jaśniał w całym wymiarze. Równocześnie umilkł sygnał łączności, przekazywany bezpośrednio komputerowi.
— Sonda — powtórzyłem spokojnie.
Zabawa zaczęła się od początku. Druga sonda została pożarta przez przestrzeń, tak samo gładko jak pierwsza. Następnie identyczny los spotkał trzecią i czwartą.
Na ekranie widniał teraz powiększony wycinek powierzchni globu. Nad nią, jakby tuż nad najwyższym ze szczytów, otaczających kratery, unosiło się coś, co było niewidoczne dla naszych oczu, ale co wyraźnie wskazywała biała strzałka tachdaru. Tak, to był metal.
— Obejrzyjmy to z bliska — zdecydowałem. „Kwark” i „Merkury” poszły przodem.
Pierwszą rakietę dzieliło już od obiektu niewiele ponad dziesięć kilometrów. Raptem, bez najmniejszego sygnału ostrzegawczego pulpity kontrolne „Merkurego” przed fotelem Snagga ściemniały, zgasły, na moment zapłonęły znowu dziesiątkami kolorowych źrenic wskaźników, po czym jakby je zamknęły. Tym razem na dobre.
Snagg odczekał chwilę. Półtorej, dwie sekundy. Widział to samo co ja. Ha — mownice „Merkurego” strzeliły gwałtowną serią. Drugą. Na odmianę błysnęło za rufą statku. Dysze głównego ciągu. Rakieta manewrowała, jakby chciała zawrócić w miejscu. Widziałem raz coś takiego na poligonie. Nie skończyło się najlepiej.
— Sprzężenie?
Snagg nie odpowiedział. Uniósł się gwałtownie w fotelu. Jednym szarpnięciem zerwał plombę z przekaźnika automatycznego sterowania.
Dał mu pełną blokadę. Pomogło. Dysze „Merkurego” ściemniały.
Snagg cofnął ręce od pulpitu. Chwilę nie robił nic. Przyjemnie na niego patrzeć, kiedy pracuje. To te stymulowane reakcje nerwowe, lata ćwiczeń, psychotron i miniaturowe diody laserowe. Zresztą mniejsza z tym.
„Merkury” trwał bez ruchu. Ręce Snagga poruszały się teraz wolniej. Zaprogramował układ sterowania i ostrożnie, jakby umieszczał zapalnik w odkrytym miotaczu, sięgnął do dźwigni.
Nic.
Cofnął rękę i powtórzył operację. Tym razem pociągnął dźwignię szybciej, dwukrotnie.
Ułamek sekundy „Merkury” trwał martwo w przestrzeni. Już się zdawało, że i tym razem nic nie wskóramy, kiedy raptem jego rufowe dysze ożyły. Statek wykręcił powoli łeb i miękko nabierając prędkości, zaczął zataczać szeroki łuk. Minęło dziesięć sekund. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej wszystkie światełka pulpitu Snagga błysnęły nagle sygnałami. Dźwignia blokady wróciła na swoje miejsce. „Merkury”, potulny jak owca, zacieśnił łuk i doszlusował do „Kwarka”. Pomyślałem chwilę.
Читать дальше