Dość. Teraz najważniejsze. Co zatem powinienem zrobić? Co mogę zrobić? Odpowiedź jest tylko jedna. Wydostać się z ekranizowanego pola, przekonać obcych, że nie stała mi się tutaj żadna krzywda, a potem nawiązać z nimi kontakt. To znaczy skupić się, aby myśleć i c z u ć to, co przekona ich o naszych prawdziwych celach i o tym, że możemy być groźni, lecz tylko wtedy, kiedy zostaniemy zmuszeni do obrony.
Czy zrobię to sam? Czy czuję się na siłach? Nie wiem. Sądzę jednak, że nie powinienem. Nie chodzi o mnie, tylko o nich. Ktoś powinien być jeszcze. Kto?…
— Stawiasz pytania, na które zawsze jest tylko jedna odpowiedź — wymamrotałem pod nosem. Dopiero kiedy umilkłem, zdałem sobie sprawę, że powiedziałem to na głos. Rozejrzałem się odruchowo. W kabinie byłem sam. Ale mogłem być pewny, że nie zostawili mnie bez opieki. Co takiego właściwie powiedziałem? W porządku. Nic się nie stało. Stawiam sobie pytania? Każdy by to robił w mojej sytuacji. Jedyna odpowiedź? Bardzo dobrze.
Mam, naturalnie, do dyspozycji całą aparaturę stacji. Wszystkie węzły informatyczne, przystawki komputera, broń… teraz dopiero przyszło mi to na myśl. Pobiegłem wzrokiem na półkę przy drzwiach, gdzie zwykle kładłem mój ręczny anihilator. Nie było go tam. Pokiwałem głową. Sam bym go tu nie zostawiał…
Wszystko jest jasne. Wiem, co powinienem zrobić. Bagatela. Wyjść ze stacji, dotrzeć do jednego ze statków, czekających na polu startowym, i odlecieć. Kiedy znajdę się w przestrzeni, już mnie nie dostaną. Wszystkie bojowe statki SAO rozwijają takie same przyśpieszenia. I są identycznie uzbrojone. A ze statków nikt nie usuwał przecież anihilatorów. Nie znaczy to, że miałbym ich użyć. Ale w tej sytuacji nikt nie użyje ich także przeciwko mnie. Chyba że Change, na Petty. Tak, to ostatnia rzecz, którą należy przemyśleć. Wystarczy, jeśli nadam odpowiedni komunikat. Dość długo przed lądowaniem, żeby zdążyli zebrać się we wskazanym przeze mnie miejscu. Change będzie się musiał liczyć z ich obecnością. Co innego gdybym był obcym, nie człowiekiem. Ale wobec mnie, przy naukowcach stanie się bezradny. Próba zniszczenia mnie mogła raz na zawsze położyć kres dyskusjom na temat SAO. Koniec. Teraz trzeba się przygotować do wykonania zadania. Etap pierwszy: czekanie. Muszą stać się choć odrobinę mniej czujni.
Następnego dnia poszedłem do Bessa. Powiedziałem mu, że nie chcę siedzieć bezczynnie. Jeżeli już mam tkwić zamknięty w pancerzu stacji, to niech przynajmniej będzie z tego jakiś pożytek. Mogę się zająć badaniami próbek, laboratorium biochemicznym, kontrolą węzłów kriogenicznych, piecami wodnymi, czym tylko zechcą. W końcu nie mogą się użalać na nadmiar rąk do pracy.
Odpowiedział, że zastanowi się i da mi odpowiedź. Dał ją jeszcze tego samego dnia. A ja od razu przystąpiłem do wykonywania prostych czynności, które mi zlecono. Wykonywałem je także następnego dnia. I jeszcze następnego. Pracowałem jak automat. Równocześnie dbałem o to, by możliwie najczęściej znajdować się w liczniejszym towarzystwie. Wręcz pchałem im się przed oczy. Najpierw starali się na mnie nie patrzeć, a potem przywykli. Przestała ich razić moja sierść i cztery ramiona czy raczej dwa garby. A co najważniejsze, przestali mieć mi za złe, że tak się wobec mnie zachowali. Widzieli przecież, że znoszę to spokojnie. Ba, nawet żartowałem.
Pracowałem okrągłe dwa tygodnie. Pewnego dnia sprawdzając przewody dotarłem do śluzy rezerwowego włazu, używanego w sytuacjach awaryjnych. Była nie strzeżona. I znajdowały się w niej skafandry z pełnym wyposażeniem. Wbiłem się w jeden, po czym otworzyłem właz. Pomyślałem, że idzie mi jak z płatka i że jest to w najwyższym stopniu podejrzane. Z tą myślą ruszyłem ku lądowisku. Spotkałem dwa czy trzy automaty, które posłusznie schodziły mi z drogi. Jednemu z nich kazałem oznaczyć przejście w polu siłowym. Wykonał polecenie, jak zwykle dokładnie i od razu. Dopiero kiedy znalazłem się za barierą siłową, usłyszałem sygnał alarmu. Stałem już jednak na platformie windy, sunącej w górę, ku włazowi. Zanim zdążyli dopaść aparatury i wybrać klawisz statku, do którego trafiłem, odpaliłem dysze startowe. Równocześnie wyłączyłem zdalne sterowanie i przeprogramowałem komputer. Teraz byłem już bezpieczny. Poszło łatwo. Zbyt łatwo, jak na placówkę SAO. No cóż, aparatura strażnicza nie była przystosowana do działania przeciwko obsłudze stacji.
Uruchomiłem nadajnik i na wszystkich częstotliwościach, zastrzeżonych dla SAO, powiedziałem, co zamierzyłem. Uprzedziłem, że nie będę przechodził na odbiór, więc niech się nie wysilają. Usłyszeli wszystko, co powinni. Wiedzieli dokładnie, jakie mam plany i jak zamierzam je wykonać. Dowiedzieli się także, jak się przed nimi zabezpieczyłem. Oczywiście uzasadniłem swoje postępowanie, dokładnie tak, jak to przemyślałem po rozmowie z Bessem. To im się ode mnie należało. Powiedziałem również, że zdaję sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką na siebie wziąłem. Przecież od kiedy opuściłem stację, obcy znowu odbierali moje sygnały. Informacje o wszystkim, co robię, myślę i czuję. Zapewniłem, że staram się myśleć o rzeczach przyjemnych, o miłych ludziach i o zaletach, które cenimy w sobie najwyżej, po czym wyłączyłem się. Teraz z kolei porozmawiałem z naukowcami na Petty. Dyżur przy radio miał Leski. Zapowiedziałem, że będę wodował przy bazie, w odległości dwustu metrów od brzegu i żeby na mnie czekali. Nie zdążyłem mu wyjaśnić wszystkiego, ale byłem pewny, że dość było jednej wiadomości, tej mianowicie, że jestem pośrednikiem w kontakcie z obcymi, aby zrobił, co tylko zechcę. Na ostatku wywołałem Change'a. Ten, naturalnie, wiedział już o wszystkim. Mruknął, że nie chciałby być w mojej skórze, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, do jakiego stopnia ta niechęć jest uzasadniona i dodał, że z jego strony nic mi nie grozi. Takie ma instrukcje. Na wszelki wypadek uprzedziłem go jednak, że przed lądowaniem wystrzelę uzbrojone sondy i otoczę się polem siłowym. Jeśli chce wypróbować sprzęt SAO, to oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, ale powinien przyznać mi rację, że lepiej do tego celu nadają się nasze poligony. Skończyłem z nim rozmawiać kilka minut przed lądowaniem.
Zrobiłem dokładnie tak, jak powiedziałem. Wyrzuciłem dziewięć sond i otoczyłem się szczelnym pęcherzem, nie zapominając nawet o strefie podwodnej. Następnie z palcami na wyzwala — czach anihilatorów wodowałem w przewidzianym miejscu, zwracając dziób statku od razu w stronę brzegu. Odczekałem, aż morze wokół mnie się uspokoi i ponownie wezwałem bazę.
Stałem w otwartym włazie i poruszając reflektorem przyglądałem się manewrom małego, pływającego łazika. Jego kabina była odkryta. Arika wierciła się niespokojnie, nieustannie poprawiając włosy, rozwiewane przez wiatr. Głowa Semowa tkwiła za przednią szybą nieruchomo, jakby dziewczyna wiozła mi w prezencie kamienne popiersie.
Mieli trochę kłopotów z dobiciem do statku i wejściem po luźnej sznurowej drabince. Spoczywając w pozycji poziomej rakieta traciła większość drobnych udogodnień, składających się na komfort, do jakiego przywykły załogi statków dalekiego zasięgu. Ukląkłem i pomogłem im wejść, podając rękę najpierw Arii, a potem Semowowi.
Byłem w kompletnym skafandrze, z kaskiem i rękawicami. Jeśli nawet coś zauważyli, mogło to w nich wzbudzić najwyżej niejasne podejrzenia. Ale zbyt byli przejęci sytuacją, by przyglądać się moim plecom czy klatce piersiowej. Przepuściłem ich, pomacałem reflektorem brzeg, policzyłem stojące na plaży postacie, po czym wróciłem do śluzy. Czekali na mnie zaraz na początku korytarza. Zaprowadziłem ich do kabiny pilota i umieściłem w jednym fotelu. Sam stanąłem pod ścianą, poza kręgiem światła. — Potrzebuję waszej pomocy — zacząłem — i jestem pewien, że mi jej nie odmówicie. Ludzie zwykli przecież iść sobie na rękę. A teraz chodzi o to, żeby tę naszą cechę przedstawić innym… to znaczy, żebyśmy się w ogóle im przedstawili… takimi, jakimi jesteśmy naprawdę. Jeśli możecie, powstrzymajcie się od pytań i komentarzy. W każdym razie niech się wam nie zdaje, że zmieniłem zapatrywania, że odżegnałem się od swojej służby czy coś w tym rodzaju. Nic podobnego. Tak się jednak składa, że bezpieczeństwo wasze i innych zależy teraz od nawiązania Kontaktu, a nie przeszkadzania w nim. To jest wprawdzie tylko moje zdanie… nie mam zgody przełożonych na to, co robię, niemniej po pierwsze nie mylę się na pewno, a po drugie taka opinia pokrywa się przecież z waszymi przekonaniami… przynajmniej w tym konkretnym wypadku. Mogę na was liczyć?
Читать дальше