Pionowo stojący walec z bliska okazał się większy jeszcze, niż mogłem przypuścić, kiedy ujrzałem go po raz pierwszy. U dołu stała mała platforma, od której ku górze biegły dwa proste pręty, kończące się koło otwartego okna. Na platformie umieszczono jedną z tych chodzących jak ludzie maszyn, a mnie kazano stanąć obok niej. Po chwili jechałem już z całym tym bagażem w górę, przytrzymywany przez jakiś chwytak, sterczący ze stojącej koło mnie maszyny. Ona też zatrzasnęła za nami drzwi, kiedy wjechaliśmy na górę, a następnie zaprowadziła wąskimi, niewygodnymi przejściami do komórki, pełnej światełek, lin i jakichś cudacznych sprzętów. Tam umieściła mnie w fotelu, wcale wygodnym jak na to miejsce, a sama ulokowała się za moimi plecami. Jeszcze chwila i stałem się okropnie ciężki, chciałem krzyknąć, ale nie mogłem otworzyć ust. Potem to wrażenie stopniowo zanikło. Wtedy usłyszałem głos, ten sam, który przedtem wymówił słowo „Ago”. Powiedział: „Trzymaj się. Wchodzisz w korytarz. Cześć” — i zrozumiałem, że to było skierowane do mnie. Chwilę później ujrzałem przed sobą jakby poświęcającą chmurę, która ogarnęła mnie całego, pozbawiając zdolności widzenia. Z tej chmury, zrazu niewyraźnie, potem jakby nabierając plastyczności, zaczęły występować zarysy twarzy… odezwało się we mnie jakieś głuche przeczucie, że te twarze powinny mi być znajome… ale nie wiedziałem, skąd. Budziły uczucia i bardzo miłe, i smutne zarazem…
Moją głowę spowijała chmura błękitnawego dymu. Miałem wrażenie, jakbym jeszcze przed chwilą poprzez ten dym dostrzegał czyjeś twarze, których widok ożywiał w najgłębszych warstwach mojej istoty dziwne, nie dające się określić uczucia, ale teraz nie widziałem już nic. Ręce, nogi i głowa stały się nagle ciężkie jak z ołowiu. Na mojej piersi spoczęła dziwna, mechaniczna łapa o dwóch palcach. Odwróciłem się i zobaczyłem, że to maszyna, o której obecności przedtem nie wiedziałem, przyciska mnie delikatnie do fotela. Próbowałem się uwolnić, nie stać mnie jednak było na wysiłek uniesienia dłoni.
Zaraz potem zresztą ciężar ustąpił. Wtedy maszyna zabrała także swój wysięgnik, przytrzymujący mnie w pozycji leżącej. Podniosłem się. Stwierdziłem ze zdziwieniem, że oparcie fotela powędrowało za moimi plecami. Przede mną była wielka szyba, poza którą kłębił się ogień. Ślepłem od jego blasku. Ogień zmienił nagle barwę, blask ściemniał, poczułem jeden nieznaczny wstrząs. Jakiś wibrujący, cichy ton, wypełniający dotąd pomieszczenie, w którym się znajdowałem, zanikł.
Maszyna za mną poruszyła się. Ujrzałem jej wznoszące się niemrawo kończyny i zrozumiałem, że chce, abym wstał. Posłuchałem. Poprowadziła mnie wąskim przejściem do niewielkiej komórki, zamkniętej dwojgiem ciężkich drzwi. Potem wyszedłem przez okno, które niespodziewanie otworzyło się przede mną, i ujrzałem ląd. Był rudobrązowy, jakby przybrudzony, pustynny, zarzucony z rzadka rozsianymi głazami i skalnymi iglicami. Dalej, nieco na prawo, ukryta w zboczu łysego wzniesienia, widniała półkolista ściana jakiejś budowli. Niedaleko niej zaczynał się las sterczących pionowo wyższych i niższych prętów, poprzecinanych przeróżnymi rozwidlonymi zastrzałami. Za nimi błyszczało ułożone poziomo olbrzymie, wklęsłe lustro. Maszyna ulokowała mnie na balkoniku przed wyjściem. Ten balkonik zaraz potem drgnął i począł opadać wraz z nami w dół ślizgając się w prowadnicach, przymocowanych do wypukłego pancerza budowli, którą tylko co opuściłem. Zorientowałem się już, że był to olbrzymi walec, u dołu podtrzymywały go ażurowe konstrukcje. Kiedy opadaliśmy na powierzchnię gruntu, spostrzegłem, że cały ten monstrualnych rozmiarów walec nie dotyka ziemi pozostawiając prześwit wysokości człowieka. Maszyna popchnęła mnie i wtedy wokół nas pojawiły się inne, podobne do niej. Przybyły także jakieś unoszące się nad ziemią przypłaszczone bryły, zaopatrzone w krótkie, skośnie ścięte rury. Usłyszałem głos, który powiedział coś jakby: „przecież to Ago” i zaraz potem ujrzałem przed sobą człowieka, ubranego tak samo jak ja. Ubranie miał takie samo, ale był chyba szczuplejszy ode mnie, jakiś bardziej płaski. Nie spodobało mi się to, chociaż nie potrafiłbym powiedzieć, czemu. Ten człowiek wziął mnie za rękę, po czym puścił ją szybko, powiedział „chodź za mną” i ruszył wprost w stronę owej wykopanej w zboczu budowli. Nagle na prawo od drogi, którą szliśmy, zalśnił jakiś błysk. Spojrzałem w tę stronę i ujrzałem szklane wybrzuszenie. Słońce odbijało się od niego, ale pomimo to dostrzegłem za tą kopułą twarze ludzi. Odniosłem wrażenie, że przyglądają mi się tak, żebym ich nie widział. To także mi się nie spodobało. Dobiegł mnie głos, inny niż przed chwilą. Ktoś pytał, czy warto startować, a jeszcze ktoś inny powiedział, że trzeba, skoro już wrócił. Kto wrócił? Przyśpieszyłem, chcąc dogonić człowieka, idącego przodem, ale w tej samej chwili ten doszedł już do ciężkich drzwi, zamykających budowlę. Te stanęły przed nami otworem. Znalazłem się wewnątrz ciasnego pomieszczenia, w którym pozostaliśmy jakiś czas, nic nie robiąc.
— Gdzie jestem? — spytałem w pewnej chwili, rozumiejąc, że coś nie jest tak, jak powinno, skoro nic nie wiem. Ale z moich ust nie wyszedł najcichszy choćby dźwięk. Co się dzieje? Ponownie poruszyłem wargami i stwierdziłem, że usta mam w porządku. Po prostu nie umiałem powiedzieć tego, co przyszło mi na myśl. Inna rzecz, że owe myśli nie zasługiwały na to, by tak je nazywać. Tylko jeśli zdaję sobie z tego sprawę…
Drzwi położone naprzeciw tych, przez które weszliśmy z zewnątrz, otwarły się i ruszyliśmy dalej. Nie próbowałem już nic mówić. Minęliśmy niewielką, półkolistą salkę i znaleźliśmy się w tunelowatym przejściu. Odruchowo pochyliłem głowę, żeby nie stuknąć o sufit tym baniastym ochraniaczem, w którym ona tkwiła. Człowiek, który mnie prowadził, rozebrał się w tej salce, gdzie nie wiedzieć po co czekaliśmy tak długo. Poczułem, że chętnie zrobiłbym to samo. Byłem zły, że kazano mi iść dalej w tym niewygodnym, ciężkim ubraniu, szczelnie przylegającym do ciała i zaopatrzonym w jakieś niezrozumiałe wypustki, lśniące w świetle kwadraciki, miniaturowe szkiełka i inne cudeńka.
Wreszcie mężczyzna idący przodem przystanął. W ścianie tunelu otwarły się drzwi. Kiedy przekroczyłem wysoki, kanciasty próg, wszedł za mną. Znalazłem się w zupełnych ciemnościach. Poczułem na ramieniu czyjąś rękę. Tym razem była to żywa ręka, nie sztywne dwa palce maszyny, która mi asystowała tam, gdzie byłem sam. Poddałem się ruchowi tej ręki i zrobiłem kilka kroków do przodu. Ręka stała się cięższa. Zrozumiałem, że mam usiąść. Opadłem na jakiś fotel czy łóżko, dostatecznie głębokie i wygodne, bym poczuł senność. Próbowałem z nią walczyć, ale była silniejsza ode mnie. Zamknąłem oczy i zapadłem się w nicość.
W uszach miałem pulsujący leniwie szum, jakbym leżał nad brzegiem morza i wsłuchiwał się w rytm łagodnego przyboju. Powoli jednak ten szum stawał się coraz cichszy. Pojąłem wreszcie, że jego źródło znajdowało się wewnątrz moich skroni, a nie na zewnątrz. Jakie tam morze.
Uniosłem powieki i ujrzałem nad sobą ściągniętą w jakimś nieprzyjemnym grymasie twarz Bessa.
— Nie śpisz już? — spytał. Było to celne pytanie, zważywszy, że wpatrywałem się w niego szeroko otwartymi oczami. Toteż pozostawiłem je bez odpowiedzi.
Uniosłem głowę, oderwałem wzrok od jego twarzy, której wyraz nie wróżył niczego dobrego, i rozejrzałem się. Byłem w pracowni informatycznej. Tej samej, do której wprowadzono mnie przed chwilą… lub kiedyś tam. Wprowadzono i natychmiast zgaszono światło. Ale znałem przecież tę salkę, z całym jej wyposażeniem. Tylko że teraz byliśmy tutaj jedynie my dwaj: Bess i ja. Wtedy mieliśmy towarzystwo… wcale liczne. Przeniosłem wzrok na swoje stopy. Spoczywały na krawędzi rozłożonego fotela i były nagie. To znaczy jeśli nie liczyć pokrywającej jej rudawej sierści. Ponownie spojrzałem na Bessa, który zdążył już ulokować się wygodnie w sąsiednim fotelu.
Читать дальше