— Co to znaczy? — spytał podejrzliwym tonem.
— Jak rozchodzi się światło?
— Światło… nie wiem.
Westchnąłem. Nie wie. Nie słyszał o nadprzestrzeni, o czarnych korytarzach, o nawigacji międzygalaktycznej. Gadaj do lampy.
— No dobrze — mruknąłem bez przekonania — więc jak to było, kiedy się ocknąłeś? Byłeś pewny, że wszystko w porządku. Długo trwało, zanim przystąpiłeś do lądowania?
— Nie wiem — odrzekł z namysłem — ale chyba nie…
— Co to znaczy chyba? — podniosłem głos. — Przecież to, u licha, powinieneś wiedzieć, czy coś trwa długo, czy krótko. Czy długo ze sobą rozmawiamy?…
— Poczekaj — uspokoił mnie gestem — nie, lądowałem bez przygotowania. Zastanawiałem się, co tam robię i ujrzałem w ekranie ląd… myślałem, że jestem chory… nie wiem, co myślałem. Zaraz potem poczułem przeciążenie i usiadłem.
— Wiedziałeś, gdzie jesteś?
— Wiedziałem, że znam to miejsce. Ale nie mogłem sobie przypomnieć, skąd. Siedziałem w fotelu i czekałem. Wreszcie otworzyła się klapa śluzy…
— Sama?
— Potem mi powiedzieli, że otworzył ją Bess… zdalnie. Wtedy wyszedłem.
Wyszedł. Wyszedł z rakiety na otwartym lądowisku i obejrzał sobie dokładnie całą stację, z jej agregatami, rozmieszczeniem anihilatorów, anten, zwierciadeł, automatów strażniczych, stabilizatorów pola ochronnego… nieźle. Zważywszy, że wtedy miał jeszcze ten nadajnik, który przekazywał sygnały… w każdym razie nie nam. A teraz są tacy ostrożni. Rychło w czas. Powinni go puścić i przeprosić. Tamci i tak wiedzą już wszystko, co chcieli. W tej chwili na przykład siedzą i śmieją się z nas w kułak, że tak sprytnie przerwaliśmy im łączność z ich szpiegiem… człowiekiem. Przerobionym na ich modłę, ale niedokładnie. Jeśli trafił do wyglądających tak jak on sam teraz. Bo równie dobrze mogło chodzić o istoty, które, na przykład, rezydowały kiedyś na Petty… albo o zupełnie inne. Powiedzmy takie, którym nie przyszło na myśl, że osobnik z gębą małpy, kudłaty i z garbami może reprezentować jakąkolwiek rozwiniętą cywilizację. Więc wzięli go po prostu za coś w rodzaju organicznego automatu i odpowiednio z nim się obeszli. Jeśli zważyć, że w dodatku nie wiedział więcej, niż wie pierwszy lepszy oswojony pies… na Ziemi. Czy przyszło im na myśl, że bębny pamięciowe, które splądrowali, jeśli dokonali tego rzeczywiście, zawierają losy tego właśnie osobnika, którego złapali? Czy wszyty w jego skórę nadajnik nie utwierdził ich w mniemaniu, że mają do czynienia ze zwierzęciem właśnie? Pytania. Mnóstwo pytań. Tymczasem ode mnie oczekuje się odpowiedzi.
— Długo trwało, zanim znalazłeś się tutaj, w tej kabinie? — spytałem jeszcze, jakby to istotnie mogło mieć znaczenie. Informacje biegną przecież szybko… Mnóstwo ich może przekazać dobry nadajnik w ułamkach sekund.
— Najpierw zaprowadzili mnie do takiej dużej, oszklonej sali — powiedział bez chwili wahania. — Tam dowiedziałem się, że jednym z nich jest właśnie Bess…
— Ilu ich było?
— Trzech. Bess, jakiś fotonik, jak sam o sobie powiedział, i taki gruby, z okularami…
— Tłusty — powiedziałem.
— Tłusty — przytaknął. — Potem przeszedłem do jakiegoś innego pomieszczenia… tam było jeszcze parę osób, ale zaraz jak wszedłem, zgasili światło. Zasnąłem. Uśpili mnie. Zbudziłem się już tutaj — pobiegł wzrokiem do stojącego w kącie fotela.
Tak. Byli ostrożni, ale nie zanadto. To tak, jakby ktoś robił maseczkę kosmetyczną nieboszczykowi. Oczywiście nie myślę o bardzo dawnych nieboszczykach, na przykład egipskich faraonach…
— Może masz rację — odpowiedział podejrzanie przyjaznym tonem Bess, kiedy mu ponownie zrelacjonowałem nie tylko moje rozmowy z Weythem, ale i co myślę o całej tej spóźnionej maskaradzie. — Cieszę się, że sam doszedłeś do takiego wniosku — ciągnął. — Ale rozumiesz, że tak tego zostawić nie można. Tor, który przygotowaliśmy dla Weytha, jest dokładnie obliczony…
— Wyślijcie automaty — odpowiedziałem. — Im łatwiej będzie skasować pamięć. I ci „specjaliści” mogą przecież wymyślić takie kombinacje programów, żeby coś nam z tego przyszło… kiedy wrócą. Jeżeli, oczywiście, wrócą. Jeżeli tamci nie obrazili się na nas za unieruchomienie ich nadajnika.
Bess skrzywił się. Obejrzał dokładnie końce swoich palców, po czym, nie przestając im się przyglądać, mruknął:
— Automaty swoją drogą. Ale kiedy przychodzi do interpretacji… wiesz przecież…
Wiedziałem. Komuś zdaje się sam tłumaczyłem coś w tym duchu.
— Kto? — spytałem krótko. — Znowu ja?
— Jeśli się zgodzisz… — powiedział prędko. Opuścił ręce i oparł się obiema dłońmi o powierzchnię pulpitu. Wreszcie zdecydował się spojrzeć mi w oczy.
— Znowu mnie przerobicie? — rzuciłem lekko, chociaż poczułem nagle, że w kabinie panuje jakiś dziwny chłód. — Czy takie częste metamorfozy nie odbiją się na moim zdrowiu… w każdym razie psychicznym?… Chyba nie chcecie mnie skrzywdzić…
— Zgodzisz się? — spytał, pomijając milczeniem całą moją kwiecistą orać j ę, która była mi widać do czegoś potrzebna…
— Tak — usłyszałem swój własny głos. — Mogę usiąść?…
Nie czekając na odpowiedź pogrążyłem się w fotelu. Pozwolił mi chwilę spokojnie pomyśleć.
— Zrekapitulujmy — odezwałem się wreszcie. — Po pierwsze polecę tym samym korytarzem co Weyth, a więc będę miał takie same szansę, że ci tam mnie odkryją i przechwycą. Po drugie pozbawicie mnie pamięci, ale… Weyth także nie wiedział o sobie nic, kiedy odlatywał. O sobie, a więc i o tym, skąd pochodzi…
— Cieszę się, że sam do tego doszedłeś…
— Powtarzasz się — stwierdziłem. — Nie ciesz się, bo nie ma z czego, a poza tym nie przerywaj mi… teraz jestem ważny. Może nie? Więc na moim statku nie będzie pudełeczka z awaryjnym zapisem mojej świadomości… do którego w razie czego mógłbym sięgnąć. Ja albo ktoś inny. Po trzecie i ja muszę mieć nadajnik, bo inaczej mógłbym z równym skutkiem polecieć na Petty na ryby. Tylko musicie sobie trochę nałamać nad nim głowę… to znaczy wszyscy ci specjaliści, żeby był lepszy niż Weytha. Ale tu, na miejscu, zostawicie podwójny zapis mojej pamięci. A trzeci przekażecie naszej Centrali na Ziemi. Może zdarzyć się i tak, że wrócę, a was już tutaj nie będzie. Nie chcę w takim wypadku tułać się po kosmosie, nie wiedząc nawet, jak się nazywam ani czy mam dokąd wracać i mianowicie dokąd. Po czwarte wreszcie podpiszecie zobowiązanie, i to w obecności wszystkich obecnych na stacji, a także w porozumieniu z Centralą SAO, że po moim powrocie od razu przywrócicie mi ludzką postać i pamięć… — to zastrzeżenie przyszło mi na myśl w ostatniej chwili, ale ani o sekundę za późno.
— Zgoda — Bess skinął głową. — Poza czwartym punktem. Bzdurą jest w ogóle, że domagasz się takiego oświadczenia. Jeśli uznamy, że zagrażasz ludziom, to nie pomogą żadne podpisy…
— Ja jednak domagam się takiej bzdury — odrzekłem stanowczo. — Może nie przebywałeś tak długo w towarzystwie „przerobionego” Weytha jak ja. Nie chcę znaleźć się w jego sytuacji. I to zastrzeżenie ogłosisz całemu sztabowi Centrali. Inaczej nie polecę. Nie możesz mnie do tego zmusić.
Oczy zwęziły mu się w szparki.
— Poleci Change — warknął.
— Nie mam nic przeciwko temu — rzuciłem. Wstałem i skierowałem się ku drzwiom,
— Dokąd?! — krzyknął. Zatrzymałem się i posłałem mu przez ramię promienny uśmiech.
Читать дальше