— Dziękuję, Jarku… — rzekł po raz siedemdziesiąty pierwszy przybysz z nieba północnego. — Czy chciałbyś jeszcze coś powiedzieć?
Ba, czy chciałby. Na przykład czy to „do widzenia” naprawdę przynajmniej dla niego samego, musi oznaczać „żegnaj”? Albo czy latając po gwiazdach, obcy nie natknęli się na inne cywilizacje także podobne do nich samych… i do nas? To i wiele jeszcze innych rzeczy. Ale z drugiej strony… od kiedy zniknął mu z oczu obraz Soli…
Obcy wytłumaczył sobie milczenie chłopca po swojemu.
— Zegnaj, Jarku… — powiedział poważnym tonem.
Chłopiec przełknął ślinę. Rozejrzał się po ścianach i odruchowo zamknął oczy.
— Do widzenia — wykrztusił, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co mówi.
— Do widzenia…
Na głowę Jarka z powrotem zaczęła się nasuwać wydrążona dynia, ciągnąc za sobą cienkie nitki przewodów. Po chwili mrok zakrył jego powieki. A jeszcze chwilę później chłopca ogarnęła nieprzeparta senność.
Ziewnął głośno. Ten dźwięk jednak nie dotarł już do jego uszu…
Poczuł pod plecami jakąś nierówną, chropawą powierzchnię, stanowczo za twardą, żeby nadawała się na oparcie. A to co znowu? — pomyślał sennie. Dotychczas wszystko było gładkie, milutkie jak świeżo zmieniona pościel i tylko czekało, żeby ugiąć się miękko pod człowiekiem…
Ziewnął potężnie i szeroko rozłożył ramiona. Następnie przeciągnął się, aż mu w kościach zatrzeszczało, i odetchnął głęboko. Uderzył go nagle zapach… przecież tutaj nic tak nie pachnie… ani te poświęcające ściany, ani powietrze w butlach, ani nawet ta ich gorąca papka, nadająca się być może do tego, żeby lepić z niej błotniste kulki, ale żadną miarą nie do jedzenia…
Otworzył oczy. Ujrzał jasnobrunatną ścieżkę, wijącą się wśród trawy i mchu. Normalnej, uczciwej trawy, żadnych tam soczystych, wysokich badyli, strzykających lepkim sokiem przy najlżejszym dotknięciu.
Z lewej i prawej szpaler wysokich sosen, a w głębi, nieco dalej… polanka. Widać ponure, ciemne, omszałe sklepienia trzech starych bunkrów…
Jarek zerwał się na równe nogi. Sen? — pomyślał gorączkowo. Znowu taki… prawdziwy?
Obejrzał się. Nie, to nie był sen.
Siedział pod tym samym drzewem, pod którym… zaraz, kiedy to było?… rano? Teraz też jest rano. Błyskawicznie zerknął na zegarek. Dochodziła piąta. Do apelu jeszcze daleko. Tak jak wtedy. A więc oni… powiedzieli prawdę. Chyba że…
Odruchowo poklepał się po kieszeni, po czym namacał w niej niewielki twardy przedmiot. Chwilę obracał go w palcach. Uśmiechnął się. Jest tam. Przyleciał z nim razem i będzie… co właściwie będzie?
Jakiż to dowód? Kamyk? Bądźmy poważni…
Zbudził się pod tym samym drzewem, pod którym stał wtedy tak nieskończenie długo, wodząc osłupiałym wzrokiem po jajowatej konstrukcji, która ukazała mu się nagle jak zjawa, chociaż była tylko przybyszem z innego świata.
Stał tutaj nadal, kiedy ten nieszczęsny wehikuł zniknął tak samo bezszelestnie tajemniczo, jak się pojawił. A potem…
No dobrze — pomyślał niechętnie. — Wiadomo, co było potem…
Więc jest tutaj znowu. Przespał się i wrócił. Gdyby nie ten kamyk…
Nie, i tak wiedziałby, że to nie był żaden sen. W końcu, u licha, tylko w bajkach człowiek nie wie, czy mu się coś śniło, czy też naprawdę spotkał na swojej drodze, dajmy na to, trzy kosmate czarownice. Trzy wiedźmy…
Uśmiechnął się, po czym zrobił przepisowy w tył zwrot i ruszył przed siebie tą samą drogą, którą tutaj przyszedł… kiedy? Chyba już cztery dni temu… zabawne. A jednak dotrzymali słowa. Wróci jakby nigdy nic, wejdzie do namiotu i zdąży jeszcze posłuchać, jak Wojtek chrapie. Naprawdę zabawne…
Uśmiechał się jeszcze, kiedy ujrzał przed sobą jakieś niewyraźne postacie. Jacyś ludzie chodzili po lesie… widać nie on jeden wybrał się tak wcześnie na podgrzybki. Wraca z pustymi rękami… tak mogłoby się zdawać.
Nie przestał się uśmiechać nawet wtedy, kiedy poznał tych ludzi i oni go poznali. Dopiero kiedy usłyszał, co mówią… jeśli to, co padło z ich ust, godzi się w ogóle nazwać ludzką mową… no tak.
I to właściwie wszystko.
— Pomylili się — powiedział Jarek, spoglądając w dogasające ognisko. Było szare. Jasnoszare. Wszystko dookoła było już jasnoszare. Tylko niebo na wschodzie różowiało, ukazując nad ścianą lasu wąską tasiemkę błękitu zmieszanego ze złotem. Noc odeszła wraz z jego historią…
— Pomylili się — powtórzył bezwiednie, zamyślony. Przerwał na moment, po czym uniósł głowę i rozejrzał się po twarzach Węży. Były białe jak świeży ser i straszyły podkrążonymi oczami. Ale twarzyczki siedzących za nimi dziewcząt jaśniały. Wyglądały kwitnąco i schludnie jak zawsze. Że też one to potrafią…
— Pomyślcie — uśmiechnął się — co by było, gdyby pomylili się trochę inaczej… i odesłali mnie nie dzień później, ale wcześniej? Mielibyście naraz dwóch takich samych… co, druhu? — to ostatnie było adresowane już wyłącznie do Olika. Ten skrzywił się na samą myśl o podobnej siurpryzie. Dwóch?… okropność!
— W każdym razie przez tę ich pomyłkę… — Jarek zawahał się przez moment, po czym potrząsnął głową i dokończył z ledwie słyszalnym westchnieniem …przespałem całą dobę…
W jego głosie, kiedy to powiedział, nie było nawet cienia ironii. Nie było także żalu do kolegów, że to przez nich musiał się tak właśnie odciąć od swojej wielkiej przygody. A w dodatku, kiedy kwitował tym westchnieniem swoje przeżycia, nie było w nim śladu tego uczucia, z którym zaczynał swoją opowieść. Niech będzie, że wykorzystał sytuację i zamiast pozwolić zrobić się w konia, mówił im o „śnie”, dzięki czemu w ogóle mógł mówić… I co z tego? Wszystko, co naprawdę ważne, i tak pozostało w nim samym. Tego nie jest im w stanie przekazać. Może kiedyś, komuś… Może ojcu…
— I dzięki temu właśnie — przypieczętował tę swoją porażkę, która miała być tryumfem — mieliście dzisiaj jelenia do opowiadania…
Skończył. Kilka sekund siedział nieruchomo na swojej kępce trawy, porastającej twarde kretowisko, po czym wstał i wyprostował się z wysiłkiem.
Głowy Węży przez chwilę pozostawały jeszcze nieruchome. Wreszcie ten i ów zaczął się rozglądać po sąsiadach, jakby czekając na hasło zakończenia tej dziwnej nocy… no, niech ktoś powie, że nie była dziwna. Wszystko jedno, czy wypełniły ją czyjeś sny, czy… no tak, sny…
Za plecami Jarka rozległo się przeciągłe, obiecujące ziewnięcie. Niemal natychmiast odpowiedziało mu drugie, potem dołączyło trzecie… Nie ulegało wątpliwości. Opowieść się skończyła. Teraz to już naprawdę koniec…
— Czas spać, chłopcy — powiedział niezbyt głośno nadleśniczy, szukając wzrokiem swojego Pawełka. Odnalazł go wreszcie, lecz tylko po to, aby się przekonać, że jego dobra rada była mocno spóźniona. Malec spał już snem sprawiedliwego, złożywszy głowę na kolanie najbliżej siedzącego wodniaka. Obdarzony tym niespodziewanym dowodem synowskiej ufności Wąż trwał dotąd po bohatersku bez ruchu, teraz jednak dochodzące zewsząd przeciągłe „aaaaa” zrobiło swoje i twarz rozdarła mu się od ucha do ucha. Toteż nadleśniczy w porę przyszedł z pomocą unosząc swą pociechę na rękach.
— Czas spać — powtórzył jeszcze ciszej Olik, odrywając się z nie ukrywanym żalem od swojej drużynowej. Ta natychmiast zrobiła taką minę, jakby przez cały czas nie miała najmniejszego pojęcia, że ktoś odważył się siedzieć tak blisko… zupełnie blisko, powiedzmy szczerze.
Читать дальше