Te drogi żyły. Poruszały się na nich figurki ludzi, całe grupy, a także pojedynczy przechodnie. Ci ostatni, samotni, przesuwali się nieco wolniej, jakby z braku czegoś lepszego do roboty wyszli na spacer i nigdzie im się nie śpieszyło. Od czasu do czasu którąś z szerszych od innych tasiemek przemknął jakiś poświęcający w słońcu, okrągławy kształt i Jarek wiedział, właśnie wiedział, a nie domyślał się tylko, że to są tutejsze pojazdy. W ogóle ten ruch uliczny, to miasto położone gdzieś wśród gwiazd, na nieznanej, niewidocznej z Ziemi planecie, słowem coś, co powinno samym swoim widokiem zapierać chłopcu dech w piersiach, on przyjmował jako rzecz oczywistą i dobrze sobie znaną. A może to znowu nie on, tylko ten obcy, który wkradł się w jego myśli? … Tak, myśli. W końcu nogi, nawet najbardziej nieposłuszne, nie mogą same wiedzieć, że chcą iść, a nie stać, i dokąd mianowicie powinny ponieść swego, pozbawionego nagle przyrodzonych praw, posiadacza.
Jarek odwrócił głowę i spojrzał przed siebie, tam gdzie nie było już wysokich konstrukcji miasta.
Jak okiem sięgnąć, po kres horyzontu ciągnęła się łąka. Tylko bezpośrednio pod nim, patrząc z tej wysokości można było powiedzieć: „pode mną”, a nie: „na wprost mnie” — widniała teraz w całej okazałości owa dziwna, przysadzista budowla, tak niepodobna do powietrznej zabudowy dzielnic centralnych. Leżała nie dalej niż pięćset metrów od miasta, ale sprawiała wrażenie kompletnie opuszczonej. Ani na jej górnym tarasie, ani też nigdzie wokół niej, nie sposób było wypatrzyć choćby śladu ruchu. Tam widać ludzie nie docierali. Zresztą nie wyglądało na to, aby owa budowla miała komukolwiek służyć za mieszkanie. Była… jakby to powiedzieć… jakaś stara, jakby przeniesiona z innej bardzo odległej epoki.
Chłopiec podszedł bliżej balustrady i ostrożnie oparł na niej dłonie. Była mocna. Zresztą wiedział, że jest taka właśnie, jeszcze zanim jej dotknął. Dlaczego w takim razie musiał się przekonać? Trudno powiedzieć. W dalszym ciągu myślało w nim i czuło jak gdyby dwóch ludzi, przybysz z gwiazd, dla którego wszystko tutaj było obce i nadzwyczajne, oraz zżyty z tym miastem i jego otoczeniem gospodarz. Tak, gospodarz. No bo jak inaczej nazwać człowieka, który ma tutaj swoje własne sprawy i sprawy wspólne z tymi figurkami tam na drogach, który cieszy się, że tak pięknie świeci jego ostre, białoniebieskie słońce, i wie, że przyszedł dzisiaj na tę widokową wieżę, aby spotkać się z kimś takim jak on sam, należącym do tego samego miasta i tego samego krajobrazu… a w dodatku kimś bardzo sobie bliskim…
Oparł się o balustradę i utkwił wzrok w opuszczonej przez ludzi dziwacznej piramidzie, jakby specjalnie wyrzuconej poza miasto. Była bardzo duża. Jej najniższy poziom stanowiła wysoka, kwadratowa płyta, ułożona z wielkich, ociosanych kamieni. Na tym kwadracie wznosił się drugi, nieco tylko mniejszy. A na nim jeszcze jeden. Tak więc stopnie tej budowli wznosiły się wprawdzie znacznie wyżej niż u „zwykłych” piramid, jakie można obejrzeć na każdej prawie fotografii z Egiptu, ale było ich za to zaledwie trzy. Natomiast na najwyższym z kwadratów wznosił się wysoki prostopadłościan, jakby jakiś obelisk, ale nie dość wysoki i zbyt gruby, żeby naprawdę mógł być obeliskiem. Najdziwniejsze jednak w tej budowli były szerokie, strome schody, prowadzące od samej ziemi, w linii prostej, aż do stóp owego niby obelisku. W miejscu gdzie schody się kończyły, widać było szerokie wejście, obramowane dwiema jakby strażnicami, z których każda miała po dwa proste, podłużne okna.
W tym momencie Jarka ponownie ogarnęło silne wrażenie, że tę budowlę, właśnie taką dziwaczną, jaką była, powinien skądś znać. Że oglądał ją, lub coś bardzo do niej podobnego, w jakiejś sytuacji, która z całą pewnością nie mogła mieć nic wspólnego z jego nagłą podróżą poza Ziemię. Ciekawe. To by znaczyło, że to nie ten drugi „ktoś”, kto tak samo jak on posługuje się jego myślami i nogami, widział już przedtem, pamięta i zna tę budowlę, tylko właśnie on sam. Jak to było?… Kiedy?… Zaraz… nie, nic z tego. Nie uda mu się teraz skupić myśli na tyle, żeby sobie przypomnieć, kto i kiedy pokazywał mu coś podobnego… chociaż tak niewiele brakuje… jakby już, już miał znowu ujrzeć tę scenę, ze wszystkimi szczegółami…
Odwrócił się zniechęcony. Spojrzał przed siebie i spostrzegł, że nie jest już sam na tym tarasie, zbudowanym chyba specjalnie po to, aby mogli tu przychodzić ludzie, kiedy zechcą popatrzeć na trawę, tę jakąś piramidę z przysadzistych kwadratów i swoje miasto. Po przeciwnej stronie odwrócona do niego tyłem stała dziewczyna. Przechyliła się przez balustradę i patrzyła w dół. Jarek przebiegł wzrokiem jej długie, czarne włosy, zakrywające kark i spływające na ramiona, białoniebieską sukienkę, w kolorze tutejszego nieba, gołe nogi… tylko czemu te nogi są czarne?… No, może nie całkiem czarne, nie tak na przykład jak jej włosy, ale w każdym razie zbyt ciemne, aby mogło to oznaczać zwykłą opaleniznę. Choćby nie robiła z nimi nic innego, jak tylko wystawiała je do tego swojego palącego słońca.
W tym momencie chłopiec zdał sobie sprawę z tego, że wie, kim ona jest… to znaczy powinien wiedzieć, ba, przecież przyszedł tu tylko po to, żeby się z nią spotkać i powiedzieć jej coś ważnego… zna nawet jej imię… ma je na końcu języka…
Otworzył usta, żeby zawołać, chociaż ciągle jeszcze nie mógł sobie przypomnieć, jak brzmi to jej imię, ale dziewczyna nie czekała na to. Poruszyła niespokojnie głową, wyprostowała się, po czym jakby wyczuwając wzrok chłopca, zaczęła się powoli odwracać. Mignął mu kształt jej policzka, koniuszek nosa… i raptem wszystko znikło.
Jarek zaczekał chwilę, kiedy jednak nic się już dalej nie działo, a on w dalszym ciągu nic nie widział, otworzył oczy. Otworzył je i teraz dopiero uprzytomnił sobie, że dotąd, przez cały czas, kiedy szedł do tego pięknego miasta, kiedy stał na tarasie, przyglądając się strzelistym konstrukcjom, trawie i owej dziwnej piramidzie, kiedy zjawiła się ta dziewczyna, jego oczy pozostawały zamknięte. Sen czy co, u licha? Aż tak, jakby to powiedzieć… prawdziwy?…
Znowu to króciutkie ukłucie w skórę głowy, tak delikatne, że nie mógł przysiąc, czy mu się nie zdawało. Zaraz potem baniasty kask począł się wycofywać, jak zwykle bezszelestnie i nie wiadomo dokąd. Jego okap odsłonił chłopcu oczy. Ujrzał gołe, poświęcające pastelowym blaskiem ściany kabiny… a raczej klatki, do której kazał mu pójść obcy, aby…
— To już wszystko, Jarku — usłyszał jego głos. Pokazałem ci obrazek z mojego własnego życia. Miasto, w którym się urodziłem. Kawałek naszego krajobrazu i… — przybysz z gwiazd urwał. Milczał dłuższą chwilę, zanim przemówił ponownie, lekko zmienionym głosem, jakby wzruszony. — …I moją dziewczynę… dawno temu — dokończył. — Wtedy właśnie umówiłem się z nią, żeby jej powiedzieć, że ją… lubię. Potem… ale nie zaraz potem, została moją żoną. Mniejsza z tym… — uciął, jakby zły na siebie, że to wszystko powiedział.
Aha. Obcy jest żonaty, pewnie ma dzieci i te dzieci z kolei mają mu za złe, że zostawia je, by lecieć na koniec świata. A ta dziewczyna…
— Ale jak… — zaczął Jarek i zaciął się. Obcy jednak w lot chwycił, o co chłopcu chodzi.
— Chcesz wiedzieć, jak to się stało, że tam byłeś?… — głośnik wydał skrzeczący, niezrozumiały bełkot i Jarek z przerażeniem pojął, że przybysz z Wegi roześmiał się w tym momencie. Swoją drogą mogli „nauczyć” swoje komputery śmiać się albo przynajmniej powtarzać, choćby najbardziej suchym głosem „ha, ha, ha…”, zamiast zmuszać ludzi do wysłuchiwania jakichś zdławionych jęków. Przecież Sola…
Читать дальше