Cofnęła rękę. — Nie złość się — powiedziała cicho. — W naszej sytuacji…
— Nie przyjmuję tej sytuacji do wiadomości, rozumiesz? Nie odpowiada mi! — urwał nagle. Uniósł rękę i znieruchomiał, wpatrując się w przeciwległą ścianę wąskiej już w tym miejscu studni. Po chwili sięgnął do hełmu. Wyprostował się. Kiedy pierwszy raz odsłonił się ekran ochraniający stos, zalewając pomieszczenie upiornym blaskiem, zgasili reflektory. Nawet kiedy stos był zakryty, ściany dawały dość światła.
Wąski promień lampy czołowej strzelił w głąb studni, wymacał w murze, dokładnie naprzeciw miejsca, w którym stali, niewielką czarną wklęsłość. W tym samym ułamku sekundy rozległo się upragnione brzęczenie. Bezpośrednio pod zagłębieniem odsłoniła się nisza. Już w powietrzu, jak gdyby sunąc torem niewidocznych prowadnic, kabina odwróciła się i przybrała pozycję pionową. Śledzili jej ewolucje jak urzeczeni, nie śmiejąc jeszcze uwierzyć, nie dowierzając własnym oczom.
— Po prostu fotokomórka. Najzwyczajniejsza w świecie — mówił Piotr, kiedy sunęli już bezszelestnie w górę mijając czarne wyloty korytarzy. — Ciężki idiota — odetchnął głęboko — powinienem się był od razu domyślić! Andrzej szedł wtedy pierwszy. Światło jego lampy czołowej padło na przeciwległą ścianę i uruchomiło automat. Bo to jest automat. Ile razy nadchodzi ktoś z głębi korytarza — widać używają lamp świecących jak nasze — i oświetli fotokomórkę, winda samoczynnie podjeżdża pod próg. Zobacz — mijali właśnie przecięty pionową stromizną jak nożem profil chodnika i Andrzej wskazywał miejsce stanowiące jak gdyby jego rzut na przeciwległą ścianę. Widniało tam płytkie zagłębienie ze sterczącym pośrodku czarnym, owalnym kształtem, przypominającym jajowaty wyrostek. Wyglądało tak samo, jak urządzenie położone vis a vis korytarzyka wiodącego do komory stosu, które wyłuskał przed chwilą światłem swojego reflektora.
Kabina zwolniła łagodnie i zatrzymała się. Zawiśli w przezroczystej skrzyni mniej więcej w połowie wysokości studni.
— Andrzej został wyżej — powiedziała Lena, zadzierając głowę.
— Dobre i to — mruknął. Z uwagą badał ściany korytarza, jakby nieco wyższego od tego, którym dostali się rano do podziemi. Tutaj mury nie wydzielały żadnego światła, wyglądały jak powleczone sadzą. Nikły strumień reflektora ginął w głębi.
Czekali kilka minut w nadziei, ze winda ruszy i uniesie ich na wyższe piętra.
— Idziemy — powiedział wreszcie Piotr. Lena odruchowo spojrzała na ciśnieniomierz. Jeszcze dwadzieścia minut…
Ledwie przestąpili próg korytarza, winda zniknęła, jak gdyby roztapiając się w poświacie padającej ze ścian studni. Dudnienie pracującego w podziemiach stosu dochodziło tutaj w postaci stłumionych, wibrujących pomruków. Szli milcząc, prowadzeni przez wąską jasną smugę tonącą w cofającej się przed nimi mrocznej głębi. Chropowata faktura czarnych ścian pochłaniała światło, czyniąc korytarz obszerniejszym niż był naprawdę.
Przebywszy mniej więcej dwieście metrów stanęli u progu okrągłej komory przypominającej wnętrze romańskiej rotundy. Ze stropu zbiegały trzy skośne belki. podtrzymujące owalny kształt. Skierowali w tę stronę światło reflektorów.
Tuż nad ich głowami rozjarzył się model globu ziemskiego. Nie mogło być wątpliwości. Brzegi kontynentów odcinały się ostro od zieleni wód. Lądy były podzielone na nieregularne, różnobarwne pola.
Andrzej wspiął się na palce i dotknął kuli. Gdzieś w głębi murów odezwał się natychmiast głuchy stuk, jakby zapadającej grodzi. Cofnęli się odruchowo. W tym momencie spod stropu dobiegło ostrzegawcze brzęczenie i kula zaczęła się powoli obracać. Równocześnie wznosiła się coraz wyżej, sunąc bezgłośnie po trzech skośnych zastrzałach jak po trzech ramionach ostrosłupa. Wrażenie było niesamowite. Wydawało się, że belki przechodzą przez kulę, tnąc jej masę jak ciasto. Owe cięcia nie pozostawiały jednak żadnych śladów. Nagle strop rotundy pękł na dwoje, opadły dwa prostokątne skrzydła, kula jakby zafalowała, następnie wpłynęła w powstały otwór. Skrzydła zwarły się miękko, nie pozostawiając po sobie najmniejszej szczeliny czy rysy.
— Ziemia… — szepnęła wreszcie Ann. Zaschło jej w gardle. Chciała powiedzieć, że ich domysły były słuszne, że przybysze, twórcy tych wszystkich konstrukcji istotnie musieli przeprowadzać badania ich planety — ale nie mogła wykrztusić słowa. Piotr pchnął ją delikatnie do przodu i bez słowa ruszył dalej, zagłębiając się w czeluści korytarza, którego wlot leżał w przedłużeniu chodnika wiodącego od studni.
Po kilku krokach stanął nagle. Światło ich reflektorów odbiło się od pionowej przegrody.
— Uhm… — mruknął, ruszając zdecydowanie w stronę ściany, która natychmiast zaczęła sunąć im naprzeciw.
— Chodź — powiedział, wnikając w przegrodę —To samo co tam, na górze… — był już niewidoczny. Ann podążyła szybko za nim. Mimo woli przymknęła oczy, napierając ciałem na przeszkodę. Przeszła jeszcze dwa kroki, podniosła powieki i stanęła jak wryta. Pół kroku przed nią widniały plecy Piotra. Dalej ściany korytarza rozbiegały się we wszystkich kierunkach, tworząc graniastą perspektywę. W głębi pełgała tysiącami barwnych punktów świetlnych, wijącymi się płonącymi nitkami i wstęgami, ogromna hala. Jej wnętrze mogłoby chyba pomieścić spore ziemskie osiedle. Ściany tonęły w przepastnych cieniach, strop był niewidoczny.
Tu i ówdzie przepływały niewielkie, jakby podświetlone obłoki, tworząc tło, na którym rysowały się gigantyczne konstrukcje, gniazda potężnych przewodów, kratownice i wielopiętrowe spirale. Wokół ich ogromnych, czarnych ramion wiły się, wirowały łagodnie świetliste smugi, taśmy, jaśniejące pastelowymi barwami serpentyny. Rozpędzone kształty konstrukcji to strzelały przez nie jak czarne promienie, to znów opadały gdzieś w głąb, ginąc jak gdyby pod taflą olbrzymiego jeziora, odbijającego światła wielkiej metropolii. Wszystko to działo się w niczym nie zmąconej ciszy. Dudnienie stosu pozostało za ową nieprzenikliwą dla oczu zasłoną.
— Baza… — szepnęła wreszcie Ann. Piotr drgnął i bezwiednie podciągnął pasy, podtrzymujące przetwornicę. Nie oglądając się postąpił kilka kroków do przodu.
Z głębi, przebijając w zastygłym locie posadzkę nawy, wybiegał śmiałą hiperbolą rozszerzający się ku górze wspornik, nad którym majaczyły splątane kontury potężnego urządzenia. Wzdłuż i wokół smukłych przewodów biegły świetliste smugi, to okrążając je łagodnym ślimakiem, to przenikając, to. znowu wpełzając w ich wnętrza. aby pastelowymi ścieżkami rysować w przestrzeni proste, koliste i załamane krawędzie. We wnętrzach niektórych rur i prowadnic płynęły błyszczące, paciorkowate szeregi, przypominające pęcherzyki gazu w szklanych naczyniach, wypełnionych cieczą. Wśród nich falowały tęczowe wstążki, pozbawione widocznej dla oka osłony. Przypominały pojedyncze promienie światła rozszczepione nie przez pryzmat, a bryłę o podobnych właściwościach optycznych, ale pozbawioną w swej konstrukcji linii prostych.
W milczeniu zeszli kilka stopni, dzielących salę od korytarza i podeszli do podnóża przezroczystej, rozdwojonej bani, w której wnętrzu widniała świecąca drabinka. Kiedy się zbliżali, blask bijący od jej szczebli topniał powoli, wreszcie, kiedy byli już całkiem blisko, zagasł. Ścianę konstrukcji pokrywała matowa, gąbczasta masa Kiedy odeszli kilka kroków, stała się znowu przezroczysta. Świetlista drabinka ginęła gdzieś wysoko pod stropem. Posunęli się jeszcze kilka kroków do przodu i ujrzeli potrójny rząd ekranów. Osadzone w ramach, sączących matowe światła, biegły łagodnym, trzypiętrowym łukiem od jednej bocznej ściany nawy do drugiej. Mniej więcej w środku hali rozstępowały się, pozostawiając wąskie przejście.
Читать дальше