A kończyła niezmiennie tak:
— Ach, jak bardzo chciałabym już ich zobaczyć! Ojca i Mammę, i…
Wygłaszała te nie dokończone zdania głosem pełnym rzewnego rozmarzenia. Irek zaciskał wtedy zęby i starał się pełznąć jeszcze szybciej niż dotąd. „Ja ją ratuję, j a niedawno dałem jej swoje powietrze, ja potrafiłem podtrzymać ją na duchu, kiedy opadła z sił. A tu tylko Din i Din, i Din… No, tak, ale ja dałem jej nie tylko powietrze — stwierdził w duchu. — Także i pigułkę, l nie była to wcale pigułka na odwagę czy na dobry humor. Pewnie na tęsknotę. Przecież ten stary Skiba robi i takie. Też się popisałem!! Jej zaaplikowałem pigułkę na tęsknotę, a sam uraczyłem się czymś na strach…”
Bieg myśli chłopca został nagle przerwany. Od pewnej chwili wydawało mu się, że reflektor idącej za nim dziewczyny świeci jakby słabiej. Teraz raptem spostrzegł, że się mylił. To nie reflektor przygasał, tylko wokół nich robiło się jaśniej. Mrok nie był już tak gęsty i nieprzenikniony jak dotychczas.
Zatrzymał się, popatrzył przed siebie i zobaczył wysoko nad głową coś, co przypominało poszarpany fragment starego obrazu. Na rudawym tle jaśniały dwa złotawe punkciki…
— Maiu! — krzyknął, zapominając w ułamku sekundy o strachu, tęsknocie i Dinie. — Maiu! Wyjście!!! Dziewczyna podpełzła do niego.
— Gdzie?! Gdzie?!
— Tam! Patrz! Gwiazdy! Niebo! Dłuższą chwilę w podziemiach panowała idealna cisza. Wreszcie Maia westchnęła i powiedziała:
— Wiesz, nigdy w życiu nie widziałam nic piękniejszego.
Irek poderwał się i popędził do góry. Jego stopy coraz głębiej grzęzły w sypkich kamieniach, co parę kroków piarg osuwał się pod nim i znosił go z powrotem o metr lub dwa, ale chłopiec nie zważał na to. Nie zważał na nic. Myślał tylko o tym, by jak najprędzej dopaść tego obrazka ze złotawymi kropkami i wydostać się na szeroką, otwartą przestrzeń. Na świat.
Wylot korytarza był coraz bliżej, z każdą chwilą odsłaniały się nowe obszary nieba, gwiazd było już dziesięć, piętnaście…
W słuchawkach odezwał się cichy, złowieszczy pomruk. Irek stanął. Skata nad ich głowami, na którą padało już nikłe światło Ganimeda, wyraźnie drgnęła. Grzmot powtórzył się. „Teraz? — przebiegło chłopcu przez myśl. — Teraz?…”
W tym „teraz” było więcej zdumienia i buntu aniżeli przestrachu. l trudno się dziwić. Mieliby zginąć akurat w chwili, gdy od ocalenia dzieliło ich dosłownie dziesięć metrów? Po wszystkich przygodach i morderczym trudzie wędrówki przez zasypaną jaskinię?
Skała drżała coraz wyraźniej. Sklepienie pękało. Ogromny kamienny blok wiszący nad wyjściem przechylił się…
Wtedy Irek zaczął krzyczeć. Z podziemi ich głosy nie mogły dotrzeć ani do laboratoriów szczęśników, ani do ekip ratunkowych, jeśli takie już pracowały, ani tym bardziej do bazy czy dyspozytorni „Pięciu Księżyców”. Ale Stąd, gdzie widzieli gwiazdy?…
— Halo, tu Maia i Irek! Jesteśmy u wylotu korytarza, w którym był dysk… — urwał.
Jak ma wskazać ludziom miejsce, gdzie powinni ich szukać? Gdyby wraz z tymi ludźmi był Truszek… Ale Truszek z pewnością już podczas katastrofy robił, co mógł, żeby ich ocalić. Teraz leży, przywalony tonami skały.
Pułap nad wejściem obsunął się parę centymetrów ł zatrzymał. Teraz się jeszcze zatrzymał. Jednak za sekundę, dwie, trzy…
— XXBczterysta siedem! — zawołał rozpaczliwie chłopiec. — Wezwanie alarmowe!!!
XXBczterysta siedem to była, jak wiadomo, oficjalna nazwa Truszka. Właśnie ta nazwa w połączeniu z hasłem „alarm” stanowiła wezwanie zastrzeżone dla Irka.
W głębi góry znowu zbudził się głuchy, narastający dźwięk. Rysy w sklepieniu powoli, ale nieubłaganie poszerzały się. Głuchy dźwięk przeszedł w przenikliwy, dudniący grzmot dochodzący ze wszystkich stron naraz.
Nagle w otworze, który stawał się coraz mniejszy, bo przesłaniała go waląca się jak na zwolnionym filmie skała, błysnęło ostre światło. Irek odruchowo rzucił się do tyłu i własnym ciałem osłonił Maię. Tak jakby ciało piętnastoletniego mężczyzny istotnie mogło stanowić skuteczną tarczę, zapewniającą osłonę przed spadającą gó rą. W następnym ułamku sekundy całe przejście, którym pięli się tak mozolnie ku wolności, przesłoniła chmura czarnego dymu.
— No i co dalej?… — mruknął Dutour.
Cała szóstka stała u stóp pionowej skały z głowami zadartymi do góry. Stosunkowo łatwo wdrapali się na zbocze poprzedzające ścianę dawnego krateru i tutaj utknęli. O dalszej wspinaczce, nie mając wysokogórskiego sprzętu ani automatów ratowniczych, nie mogli nawet myśleć.
— Może rozdzielimy się i poszukamy jakiegoś żlebu albo przełęczy — zaproponował niepewnie Long.
— Poszukamy żlebu, ale nie będziemy się rozchodzić
— burknął Dutour. — Pójdziemy razem, cały czas wzdłuż. ściany. W końcu znajdziemy przecież drogę. Poczekajcie — odwrócił się i rzucił oficjalnym tonem: — Halo, baza! Halo, Sven!
— Słucham?
— Jest coś nowego?
— Nie — w głosie człowieka czuwającego przy aparaturze łączności brzmiało przygnębienie. — Cisza… Dutour przełknął ślinę.
— Zawiadom nas, gdyby coś się zmieniło.
— Oczywiście. Wywołuję ich bez przerwy.
— Hej! — zawołał w tym momencie Din. — Posłuchajcie! Gromadka ludzi wstrzymała oddech.
— Rzeczywiście — mruknął po chwili Bob. — Chyba znowu coś się tam wali…
Usłyszeli daleki, przytłumiony łoskot spadających głazów.
— Żeby to coś nie zleciało nam tylko na głowy — wyraziła życzenie Mamma. — Nie wiem, jak czyja, ale moja na pewno jeszcze się przyda…
Dźwięk w słuchawkach cichł. Po chwili umilkł zupełnie.
— Fałszywy alarm — zawyrokował Din.
Nagle gruby szczęśnik podskoczył jak oparzony. Leci! Leci! — krzyknął przeraźliwie. — Lawina! Uciekajmy!!!
Wszyscy odruchowo zrobili krok do tyłu… i na tym poprzestali. Jak się okazało, zupełnie słusznie. Nie spadły im na głowy ani całe szczyty, ani ogromne głazy, ani nawet pokruszone kamyczki. To, co leciało z góry, przypominało raczej lekkie ziarnka jakiejś nieznanej rośliny. Padały z cichutkim szmerem i toczyły się po zboczu. Błyskawicznym ruchem Inia wyciągnęła rękę i pochwyciła jedno takie ziarnko. Zacisnęła rękawicę, a po chwili bardzo powoli rozwarła palce. Na jej otwartej dłoni leżała malutka, śnieżnobiała kuleczka. Din też zamachnął się, jakby chciał złapać muchę, ale na próżno. Już było po „lawinie”.
Ludzie przez chwilę spoglądali jeszcze z obawą w górę, po czym uspokojeni zgromadzili się wokół Ini.
— Co to jest? Grad? Tutaj? — spytała Mamma. — Głupie żarty!
— Rzeczywiście wygląda jak grad — przyznał ze zdziwieniem Dutour.
— Pigułka! — zawołał strasznym głosem Ranghi. — To jest pigułka! On je porozrzucał po górach! — wskazał oskarżycielskim gestem Augusta Skibę. — Zaraził cały glob!
— Przestałbyś wreszcie wrzeszczeć — burknęła Mamma.
Mimo woli jednak i ona, i wszyscy pozostali spojrzeli ciekawie na chudego szczęśnika. Ten przewrócił oczami, mruknął coś obraźliwie pod adresem swojego byłego sąsiada, po czym niespodziewanie spokorniał.
— Rzeczywiście — bąknął. — To mogłaby być jedna, z moich pigułek. Tylko że ona jest całkiem biała…
— Biały kolor zawsze symbolizował cnotę — zauważył Ranghi. — Już wiem. W nim wreszcie obudziło się sumienie. Białe pigułki robił specjalnie dla siebie…
Читать дальше