Napiął mięśnie i wstał. Postał chwilę, chwiejąc się, a następnie usiadł z powrotem, dość gwałtownie i nader boleśnie.
— Do licha! — syknął znowu.
— Jesteś osłabiony — stwierdziła rzeczowo Maia, która usiłowała go podtrzymać, ale bez powodzenia. — Nic dziwnego. Musieliśmy tu leżeć dość długo, nie wiedząc, co dzieje się na świecie.
— Nie dzieje się nic dobrego — odrzekł równie rzeczowo Irek.
Wstał znowu i po krótkiej walce z własnymi kolanami, w których ktoś wymienił mu uczciwe ścięgna na słabiutkie gumki, zdołał wreszcie utrzymać się w pozycji piono wej. Odsunął się o krok od rumowiska. Był to mały, malutki krok i jego plecy już oparły się o skałę.
— Popatrz — usłyszał obok siebie głos Mai — tylko przy samej ścianie pozostało trochę miejsca. Bo poza tym całą salę zasypało.
Irek obejrzał się. Dziewczyna zauważyła jego ruch i skierowała światło swojego reflektora w stronę, w którą spoglądał. To samo zrobiła w parę sekund później, kiedy chłopiec, obejrzawszy już gładką skałę tworzącą skośny dach nad ich głowami, wpatrzył się w czarny, trójkątny korytarzyk biegnący wzdłuż ściany jaskini. Korytarzyk ten przypominał trochę pochylnię w bardzo starej kopalni, zamkniętej od lat, ponieważ w każdej chwili groziła zawaleniem. Jednak była to jedyna droga…
Chłopiec odruchowo sprawdził czujniki wewnątrz swojego kasku.
Stwierdziwszy, że butle z powietrzem i cała aparatura skafandra, poza reflektorem, są w idealnym porządku, rzekł:
— Nie martw się, Maiu. Spróbujemy pójść tędy, pod ścianą. Może uda nam się wydostać. A jeśli nie, to przecież nie zostawią nas tutaj na pastwę losu. Twój ojciec na pewno coś wymyśli, a mój zrobi jeszcze jednego Truszka…
W tym momencie pomyślał, że jego poczciwy stożkowaty opiekun spoczywa być może gdzieś niedaleko, przywalony tonami skały, i umilkł. A w następnej chwili zrozumiał, że jeśli chodziło mu o podtrzymanie dziewczyny na duchu, powiedział akurat i dokładnie to, czego nie należało mówić. Maia, ciągle jeszcze wstrząśnięta i przerażona, teraz dopiero przypomniała sobie, że przecież podczas katastrofy nie byli w jaskini sami…
— Mój ojciec! — wykrzyknęła z rozpaczą. — Ojciec! Mamma! Din! Twoja siostra! Irku!…
Chłopiec zacisnął pięści. Miał ochotę rozpędzić się i z całej siły wyrżnąć głową w skałę. Ponieważ jednak nie sposób nabrać rozpędu na placyku o powierzchni dwóch metrów kwadratowych, odchrząknął tylko i nienaturalnie spokojnie rzekł:
— Oni stali bardzo blisko wyjścia. Pamiętasz wiatr, jaki się zerwał, kiedy ruszyła lawina? Nawet gdyby sami nie chcieli uciekać, ten podmuch odrzuciłby ich w bezpieczne miejsce. Nie bój się. Są już na zewnątrz i martwią się o nas.
— Ale ojciec i Din! Oni na pewno zostali, żeby mnie… to znaczy, żeby nas ratować!
Irek znowu musiał odczekać jakiś czas, zanim mógł się odezwać. Tym razem jednak przyczyną takiego stanu rzeczy nie była jego własna lekkomyślność. Miał prawo się zirytować. Co, u licha?! Din i Din!
— Pamiętaj — wycedził wreszcie przez zęby — że musieli ratować Mammę i lnię. Wyprowadzić je na zewnątrz. A wrócić już nie zdążyli, bo jaskinia była zasypana. Teraz.myślmy tylko o tym, jak się stąd wydostać — dodał już zwykłym tonem. — Jeśli nam się to uda, pomożemy także im. Przecież kiedy zaczną nas odkopywać, i na nich mogą osunąć się skały. Powinniśmy wyjść przed rozpoczęciem akcji ratowniczej.
Jego pozorny spokój i logiczne argumenty odniosły w końcu skutek. Maia przestała myśleć o Dinie. A przynajmniej przestała o nim mówić.
— Tak! tak! — szepnęła gorączkowo. — Musimy wyjść. Tylko wiesz — wtrąciła mimochodem — ja mam uszkodzoną jedną butlę z powietrzem.
Irek zdrętwiał. Sam sprawdził, czy jego skafander jest cały, nie zatroszczył się jednak o swoją towarzyszkę. Pięknie, nie ma co!
— Pokaż!…
Po omacku zaczął badać aparaturę próżniowego skafandra dziewczyny. Jest! Przewód zasilający prawą butlę był rozpruty jak nożem, pewnie ostrym odpryskiem skały. Główny zawór automatycznie zamknął uszkodzoną but lę, a otworzył dopływ powietrza z drugiej. Ale na jak długo wystarczy zapas zmagazynowany w jednym pojemniku?
— Moje czujniki świecą normalnie — dziewczyna odwróciła się ponownie twarzą do Irka. — Tylko jedna mała lampeczka miga czerwienią. To nawet ładnie wygląda…
„Ładnie wygląda” — powtórzył w duchu z ironią chłopiec. Pewno, że ładnie. Jeszcze ładniej będzie wyglądało za parę godzin, kiedy zaczną migać wszystkie czujniki… coraz słabiej, słabiej… aż wreszcie zgasną.
— Ta butla to głupstwo — powiedział na głos. — Moje są całe. Zawór ma specjalne urządzenie, dzięki któremu można przetoczyć powietrze z jednego zespołu pojemników do drugiego. Podzielimy się moimi zapasami… Ale trzeba poczekać, aż ciśnienie w twojej, nie uszkodzonej butli, jeszcze trochę opadnie. Musisz głęboko oddychać… Żeby szybko zużyć jak najwięcej powietrza. Najlepiej rób tak: aaa — huu, aaa — huu…
— Nie żartuj — zaprotestowała słabo Maia. Znowu skierowała światło reflektora w głąb ciasnego korytarzyka, ciągnącego się pod ścianą,
— Chyba można przejść… — powiedziała niepewnie.
— Można i trzeba — dla podkreślenia pewności, z jaką. wymówił te słowa, chłopiec od razu ruszył w kierunku wskazanym przez światło.
Ostrożnie, żeby nie uszkodzić bezcennych zasobników na plecach, wsunął się do trójkątnej szczeliny. Reflektor natychmiast wymacał dalszą drogę. Maia szła tuż za nim i świeciła przed siebie. Korytarzyk przypominał pałac strachów w wesołym miasteczku. Wprawdzie nie było tu wyskakujących znienacka kościotrupów, potworów, piratów i smoków, ale na przykład rolę tych ostatnich z powodzeniem odgrywały zębate zwały głazów czekających tylko na najlżejsze muśnięcie, by runąć i pogrzebać śmiałków, którzy odważyli się naruszyć spokój i majestat cmentarzyska ganimedzkich podziemi. A przy tym droga ta wiodła nie w stronę wejścia do „galerii”, tylko właśnie w przeciwną. Na to jednak nie było rady.
— Nie ma rady — rzekł cicho Irek, jakby się bał, że każde głośniej wypowiedziane słowo góry potraktują jako wyzwanie. — Idziemy dalej.
Dalej szczelina stała się nawet nieco szersza. Przebyli już kilkanaście metrów i w Irka zaczęła powoli wstępować nadzieja, że być może uda im się w końcu dotrzeć do przejścia po przeciwnej stronie „sali dysku” i że to przejście nie będzie zasypane. Wówczas już bez trudu wróciliby do studni, a nad jej wylotem czeka przecież RXdwa z liną asekuracyjną.
Niestety. Parę sekund później biała plama światła rozpłynęła się na skośnej, skalnej płycie zamykającej korytarzyk. Stanęli.
— Czy to koniec sali? — spytała dziewczyna. Widać myślała przed chwilą o tym samym, co Irek.
Chłopiec pokręcił głową. Nie. W momencie katastrofy znajdowali się przecież blisko wejścia do sali ze skibrytami. Przeszli najwyżej dwadzieścia metrów, a „sala dysku” miała co najmniej sto. A więc nie osiągnęli jeszcze nawet połowy jej długości.
Podszedł bliżej do głazu zagradzającego drogę i odkrył szczelinę, za którą czerniła się pusta przestrzeń. Był to nowy korytarzyk, odbiegający pod kątem prostym od tego, którym posuwali się do tej pory.
— Poświeć — powiedział wpełzając pod niską krawędź płyty. — Pójdziemy tędy… — wystękał.
Za skalną zaporą przejście było jeszcze węższe, jeszcze bliżej piętrzyły się zwały głazów. Ale najważniejsze, że w ogóle istniało jakieś przejście.
Читать дальше