W jego myśli odezwały się znowu pytania, które zadał sobie spoglądając po raz pierwszy na te obrazy. Pytania bez odpowiedzi. K t o był tutaj, w tej jaskini, kto porzucił w bocznym korytarzyku lśniący dysk, kto i po co stworzył tę czarodziejską galerię?
Wyobraźnia Irka podsunęła mu wizję jakiejś istoty o nieokreślonych kształtach, istoty obcej i niezwykłej, a jednocześnie znającej ziemską geometrię tak doskonale, że nie tylko przedstawiła wszystkie możliwe bryły w ich przestrzennych rzutach, lecz także odkryła tajemnicę ich symetrii i potrafiła podkreślić ją soczystymi, delikatnymi barwami. Te barwy również były niesamowite. Nie tylko dlatego, że wyglądały tak świeżo. Nie. Ten stożek na przykład mógł być tylko purpurowy, tamten graniastosłup tylko granatowy, a sześcian nad nim tylko żółty, choć takiego odcienia żółci chyba żaden z ludzi nie widział nigdy w życiu. Po prostu wszystkie barwy, jakich użył nieznany malarz, w sposób niezwykle naturalny i słuszny uzupełniały przestrzenną wizję, którą chciał przekazać widzom.
Kim mógł być ten malarz? Skąd przybył? Dlaczego akurat na pustego i pozbawionego powietrza Ganimeda, a nie na Ziemię czy choćby na Marsa?
A poza tym… Poza tym Maia miała rację. Te obrazy są cudowne…
Jak się okazało, nie on jeden doszedł akurat w tej chwili do takiego wniosku.
— Wiecie co? — dobiegł go przyciszony głos Mammy. — Ja tak sobie tylko powiedziałam o kwiatach. To jest rzeczywiście ładne. Teraz „Pięć Księżyców” będzie pękać od gości. Uczeni zbadają wszystko jak należy, a potem otworzymy jaskinię dla zwiedzających. Nie potrzeba nam żadnych dysków, niech je sobie Bodrin co prędzej stąd zabiera… byle dalej. Wystarczą te piękne skibryty.
— Co? — zdziwił się Dutour.
— Jak? — spytał z nie ukrywanym niesmakiem Din. — Skibryty? — powtórzyła Maia. — Dlaczego skibryty?..
— Dlaczego?! — obruszyła się Mamma. — Jak to?! Przecież rysunki są wyryte w skale. Co, może nie?! A odkrył je Skiba. Więc chyba wszystko jasne. Geo! — rzuciła rozkazującym tonem. — Jak się nazywają te malowidła?
— Skibryty — odparł posłusznie ratownik.
— No, widzicie! — Mamma sapnęła z ulgą. — Że też nie możecie od razu pojąć najprostszych rzeczy.
Irek miał ochotę podbiec do potężnej niewiasty i uściskać ją serdecznie. Proszę! Po raz pierwszy przyjechał na Ganimeda, a już został słynnym odkrywcą! „Aaa, to ten Skiba, który odkrył skibryty!” — będą mówić ludzie na jego widok. Wystąpi w trivi i w reportażach filmowych…
Zamiar uściskania Mammy był jednak niewykonalny. Po pierwsze, należało wątpić, czy po wczorajszym doświadczeniu opiekunka ganimedzkich kwiatów pozwoliłaby mu zbliżyć się do siebie na niezbędną odległość, po drugie, wymiana uścisków pomiędzy osobami tkwiącymi w próżniowych skafandrach jest zawsze przedsięwzięciem z góry skazanym na niepowodzenie. Zresztą duma przepełniająca pierś odkrywcy zaraz w następnej chwili ulotniła się jak powietrze z przekłutego balonika.
— Skibryty… Tak, to dobrze brzmi — rzekła półgłosem Maia, po czym spytała z ożywieniem: — Czy mogę dotknąć tej skały? Nie bójcie się, nie uszkodzę farby.
— Nie chodzi o farbę — wkroczył szybko jej ojciec ale wolałbym, żeby przed zbadaniem jaskini przez specjalistów n i k.f tutaj niczego nie dotykał.
— Och, to zupełnie bezpieczne! — zawołał lekceważąco Irek. — Ja już jeździłem po tych liniach palcami… i nic!
— Są wśród nas osoby bardziej i mniej wrażliwe — zauważył chłodno Din. — Nie wiem, jak kto, ja jednak nie chciałbym, żeby Maia musiała potem płakać pod jakimś laboratorium.
— Uabmmm… — powiedział bez zastanowienia odkrywca skibrytów.
— Cóż to było? — zdumiała się Mamma. Przez dłuższą chwilę panowała zupełna cisza.
— Nic — westchnął w końcu Irek. — Zamierzałem coś odpowiedzieć Dinowi, przypomniałem sobie jednak, że są tutaj także osoby bardziej wrażliwe, i nie odpowiedziałem.
Wyjaśnienie zagadki dziwnego odgłosu, jaki wyrwał się wczorajszemu bohaterowi, przyjęto w milczeniu. Tylko Din zaśmiał się nieprzyjemnie.
— No, dobrze — mruknął Dutour. — Chyba będziemy już wracać, prawda?
— A zdjęcia? — przypomniała Maia. — Irku, twój aparat!
— Rzeczywiście na śmierć zapomniałem! Irek skwapliwie skorzystał z okazji, aby odwrócić uwagę obecnych od niedawnego zajścia. Odszedł od ściany, żeby objąć obiektywem wszystkie rysunki, i nacisnął migawkę. Zrobił całą serię zdjęć, oślepiając przy tym wszystkich ostrym światłem lampy błyskowej, po czym zbliżył się na powrót do ściany i zaczął fotografować poszczególne fragmenty malowideł.
— A ty dokąd? — usłyszał w pewnym momencie głos Geo Dutoura.
— Nic, nic — zamruczała uspokajająco Mamma. Chcę zajrzeć do drugiej sali. Przecież oni tamtędy przechodzili i nic im się nie stało. A tam jest ten dysk.
Irek odwrócił się. Ratownik, chcąc nie chcąc, podążył za Mammą. Oboje minęli właśnie korytarzyk łączący „galerię sztuki” z „salą dysku” i rozpłynęli się w ciemności. W ślad za nimi ruszyła i Maia.
— Poczekaj — mruknął Din. — Pójdę pierwszy. Ale Irek był szybszy. A najszybszy był, naturalnie, Truszek. Tak więc Din musiał jednak przepuścić całą trójkę.
— Gdzie t o jest? — wyszeptała Mamma tak cicho, jakby się bała zbudzić kogoś śpiącego.
— W bocznym korytarzyku. O, tutaj — Irek podszedł do niej i wyciągnął rękę, wskazując kierunek. — Możemy zapalić jeden reflektor — dodał, wprowadzając od razu swój pomysł w czyn.
Snop światła prześliznął się po czarnym wylocie ślepe go tunelu i zamigotał na powierzchni tkwiącego w nim tajemniczego dysku najczystszym srebrem.
— On tam jest — wykrztusiła Maia.
— Poruszył się! — rzekł nerwowo jej ojciec. — Najwyraźniej drgnął, kiedy padło na niego światło. Chodźcie stąd, proszę was. No, już, już.
Tym razem Mamma nie oponowała. Posłusznie'wróciła do przejścia i stanęła, czekając na Maię, Dina i Irka. Ten ostatni jednak pomyślał, że nadarza mu się być może ostatnia okazja sfotografowania zagadkowego dysku w takim położeniu, w jakim został odkryty. Potem przyjdą tu uczeni, ustawią swoje skomplikowane automaty i, jak to uczeni, nie pozwolą nikomu się zbliżyć, zanim nie ukończą wszystkich badań oraz pomiarów. Bez zastanowienia wycelował obiektyw w wylot bocznego korytarza i zwolnił migawkę. Ciemność, panującą w sali, przeszyło oślepiające światło lampy błyskowej.
— Co ro… — zaczął Dutour, lecz nie zdążył dokończyć zdania.
Rozległ się grzmot, początkowo stłumiony, głęboki, jakby we wnętrzu góry zamruczał zbudzony ze snu olbrzym. Ale ten pomruk narastał w przerażającym tempie. W dudnienie grzmotu wmieszało się głuche stękanie pękających bloków skalnych i łoskot kamiennej lawiny.
— Maia!!!
Irek usłyszał jeszcze ten rozpaczliwy okrzyk, po czym ujrzał wyłaniającą się z ciemności i sunącą wprost na niego czarną masę. Coś pchnęło go w pierś, odleciał do tyłu, uderzył kogoś plecami i razem z tym kimś potoczył się pod przeciwległą ścianę jaskini, daleko od miejsca, gdzie tak niebacznie sięgnął po aparat, zapominając, że lampa błyskowa daje więcej światła niż wszystkie reflektory i że robiąc zdjęcie może w końcu jednak wywabić ze skalnej kryjówki ów niebezpieczny dysk.
Raz jeszcze oślepił go błysk, tak silny, że przeniknął kurzawę wznieconą przez lawinę kamieni. Ów jaskrawy ogień mignął i zgasł, a wraz z nim ucichł także ten dziwny, świdrujący odgłos. W następnym ułamku sekundy coś huknęło tuż nad jego głową, poczuł jeszcze jedno uderzenie i upadł bezwładnie na wznak, wyciągając w górę ramiona, jakby w ten sposób spodziewał się zatrzymać owe tysiące ton skały, o których niedawno mówił Din, a które teraz waliły mu się na głowę. Ostatnim wysiłkiem przewrócił się na bok, by uchronić przed ciosem osłonę kasku, i wtedy spostrzegł, że tuż obok niego leży Maia. Ich twarze znalazły się bardzo blisko, tak blisko, że pomimo ciemności wyraźnie widział zamknięte oczy dziewczyny. „Maia” — pomyślał z rozpaczą. Była to jego ostatnia myśl. Jakiś ciężar przygniótł mu nogi i piersi, po czym zrobiło się zupełnie czarno.
Читать дальше