„Kim może być ten ich ojciec?” — pomyślał Darek. Na głos powiedział poważnie:
— Wiem. Chowałem się na Ganimedzie.
— Co? — wykrzyknęli równocześnie Anna i Marek. Był to krótki okrzyk, ale w uszach „gwiazdora”, vel „barana”, zabrzmiał jak najpiękniejsza piosenka.
— Moja mama prowadzi tam badania — ciągnął zdawkowym tonem. — Należy do stałej załogi. Ja prawie nie znam Ziemi.
— I stamtąd ściągnęli cię do… do… — Anna zająknęła się.
W jej głosie zabrzmiało nie ukrywane niedowierzanie.
— Do filmu? Tak się złożyło… — wzruszył ra-mionami Darek.
W tym momencie z głośników rozległ się głos dyspozytora:
— Kto chce obserwować eksplozję planetoidy numer dziewięćset osiemdziesiąt dwa, niech przejdzie do salki widokowej. Wybuch będzie widoczny na tle Krzyża Południa. Życzę miłych wrażeń.— zakończył wesoło.
W sali, przed przeźroczystą ścianą, nastała martwa cisza. Oczy wszystkich jak na komendę powędrowały w jedno miejsce, tak dobrze znane starożytnym żeglarzom przemierzającym w swoich łupinach niezmierzone połacie Oceanu Spokojnego.
W ciemnościach rozjaśnionych tylko odrobiną jakiegoś granatowego światła Darek spostrzegł, że Anna wyjmuje z kieszeni niewielki przyrządzik i coś przy nim robi. Zaraz potem usłyszał cichy, daleki głos zniekształcony trzaskami i szumami. Ten głos odliczał:
— Cztery… trzy… dwa… jeden… zero…
Patrzącym wydało się, że wśród gwiazd ktoś nagle zapalił wycelowany w nich olbrzymi reflektor. Odruchowo zamknęli oczy, by dopiero po dobrej chwili zerknąć spod przymrużonych powiek.
Jakby wzeszło nowe, bliskie słońce. Początkowo oślepiająco białe, zaraz potem zaczęło zmieniać barwę, czerwienieć. W następnym momencie roz-pękło się na miliony złocistych okruchów, które niby płonące strzały rozbiegły się we wszystkich kierunkach naraz. I kiedy już wydawało się, że całe widowisko naprawdę będzie podobne do ogni sztucznych, te płonące strzały nagle znieruchomiały, utknęły w przestrzeni, jakby trafiły na jakąś nieprzebytą zaporę. Na nieboskłonie utworzyła się ogromna kula przypominająca wielki motek utworzony z pogmatwanych, złotobiałych, błyskawicowych nici.
W sali zabrzmiał chóralny okrzyk podziwu.
— Fascynujące! Jutro muszę tam być!—zawołał z zapamiętaniem Adam.
— Wspaniałe — oświadczyli równocześnie Anna i Marek.
Darek zmarszczył brwi. Widowisko było wspaniałe, prawda, nawet więcej niż wspaniałe, ale kryła się w nim pewna zagadka. Chwilę jeszcze milczał wpatrzony w gwiazdy, którym przybyła tak osobliwa i piękna towarzyszka, po czym dotknął ramienia Adama.
— Dlaczego to tak?… — spytał cicho i niezbyt mądrze.
— Co; dlaczego? — nie zrozumiał stryj.
— No, ta kula — wyjaśnił z pewnym zniecierpliwieniem chłopiec.
— Kula? Aha! — wykrzyknął Adam tonem odkrywcy. — Nie mam pojęcia, o co ci chodzi — wyznał na koniec.
— Dlaczego taka regularna? — pośpieszył z pomocą Marek.
— No… — mruknął lekko urażony Darek. Granatowy jednak nie zniechęcał się tak łatwo.
— Przecież po to rozsadzają planetoidy, żeby zdobyć materiał budowlany — tłumaczył z zapałem. — Miasta dla stu tysięcy ludzi nie da się skonstruować tylko z tworzyw sztucznych i metali. A cóż by komu przyszło z rozwalania takiej planetki, gdyby po wybuchu wszystkie jej okruchy poleciały w przestrzeń? Dlatego najpierw zakłada się pole ochronne, taki jakby worek elektromagnetyczny.
— Takie samo mniej więcej pole — wtrąciła Anna — jak to, które chroni ogród. Rozumiesz?
Chłopiec zrozumiał, czemu niezwłocznie dał wyraz nieokreślonym pomrukiem. Zastanowiło go na odmianę co innego. Świetlistą kula przygasała w oczach, w jej sąsiedztwie powoli zaczynały się już ukazywać prawdziwe gwiazdy, a Anna ciągle manipulowała przy tym aparaciku, który przed eksplozją zaczął tak niespodziewanie odliczać czas, i to zwykłym męskim głosem. O, właśnie w tej chwili znowu uniosła przyrządzik i przysunęła go sobie do lewego ucha. Darka dobiegły jakieś przyciszone, niezrozumiałe dźwięki.
— Co tam masz? — nie wytrzymał wreszcie. Marek roześmiał się głośno.
— A, to prezent od naszego ojczulka. Jedna jedyna osoba na tej stacji ma swój własny komunikator. Zgadnijcie, kto?
Dziewczyna szybko opuściła aparat.
— Wiem, jak go używać… i kiedy — burknęła obrażonym tonem.
— Komunikator? — zainteresował się Adam. — Pokaż.
Anna po chwili wahania podała mu przedmiocik, nie większy niż pudełko zapałek.
— Ho, ho — zanucił z uznaniem reporter. — Mam też komunikator, ale starszy model. Czy wiesz — zwrócił się do Darka — że za pomocą tego drobiazgu jego właściciel może się natychmiast połączyć z każdą stacją na Ziemi i w całym układzie słonecznym? W ten sposób właśnie ja nadaję moje reportaże. Mam tylko jeszcze przystawię, z której puszczam nagrane taśmy. A może ty jesteś dziennikarzem? — spytał żartobliwie, oddając Annie cenny aparat.
— Nie — zaśmiał się znowu granatowy, błyskając swoimi zębiskami — po prostu ma się te chody.
— Rozumiem — z powagą skinął głową Adam — pan ojciec…
— Otóż to — potwierdził Marek. — Ale tylko jedną ze swoich pociech obdarzył tak bezgranicznym zaufaniem.
— Ty zrobiłbyś zaraz jakiś głupi kawał — broniła siebie, a równocześnie ojca Anna.
— Chyba tak — skrzywił się z ubolewaniem Marek. — Na przykład pewnego dnia przycisnąłbym klawisz wezwania alarmowego, żeby przypomnieć tacie, który na trzy dni musiał wyskoczyć na Ziemię, o lalce z niebieskimi oczami umiejącej odpowiedzieć na kilka pytań w rodzaju: „kto jest twoją najmilszą mamusią?”
— To było dawno! — zawołała oburzona dziewczyna. — Poza tym jesteś świnia…
— Tam chyba coś słychać — powiedział bardzo głośno Adam.
Tak się złożyło, że komunikator, który Anna zacisnęła w piąstce, rzeczywiście akurat zaczął wydawać jakieś odgłosy. Dziewczyna potrząsnęła czarną grzywką, odwróciła się tyłem do brata i ponownie zbliżyła aparacik do ucha. Po Chwili wykrzyknęła głośno:
— Statek z Ziemi!
Ton jej głosu świadczył, że ostatnia sprzeczka Z granatowym przeszła już do historii, Darek mimo woli zanotował w pamięci ten fakt, kładąc po stronie dziewczyny wielki znak „plus”.
Anna słuchała jeszcze chwilę.
— Zgłasza się jako „Pająk”. Czeka na orbicie.
— Czeka? — spytali równocześnie Adam i Darek.
— Nie mogli go podprowadzić do stacji, bo jego tor przechodził przez rejon eksplozji — wyjaśniła, dalej nasłuchując. — Teraz ojciec mówi, żeby poczekał jeszcze minutę, a potem uruchomił silniki.
— To znaczy — zastanowił się Marek — że za trzy minuty powinien lądować.
— Popatrzymy. Może ktoś dowiózł te obiektywy — Adam spojrzał znacząco na Darka.
— Stąd nie zobaczymy… — zaczął Marek. W tej samej chwili przez okna wpadła smuga jasnego światła. Omiotła wnętrze sali, błysnęła w szybie, za którą widniał bajkowy, próżniowy ogród, i zgasła.
— Oświetlają lądowisko — rzuciła Anna. — Stąd rzeczywiście nie widać platformy, a na pole startowe nas nie wpuszczą.
— Chodźmy do ojca — zadecydował Marek. „Do ojca?” — powtórzył w myśli Darek. Ależ oczywiście! Komunikator Anny, to, co jej brat mó-wił o „chodach”…
— Wy jesteście?… Wy…
— Co my? — Anna zatrzymała się i spojrzała na Darka zaczepnym wzrokiem.
Читать дальше