A może po prostu niektóre z nich nie potrafiły kłamać wystarczająco dobrze bądź ukryć drżenia, gdy dotykali ich nowi panowie.
Bez względu na to, gdzie popełniono błąd, noc istotnie była krwawa. Tam gdzie ostrzeżenie nie dotarło na czas, kobiety ukradły kuchenne noże i wędrowały od pokoju do pokoju, nie przestając zabijać, aż wreszcie same padły w walce.
W innych miejscach po prostu ginęły, do końca przeklinając swych wrogów i plując im w twarz.
Rzecz jasna, była to klęska. Każdy potrafiłby to przewidzieć. Nawet tam, gdzie plan się “udał”, zginęło zbyt mało najeźdźców, by sprawiło to jakąkolwiek różnicę. Poświęcenie kobiet-żołnierzy nie przyniosło nic w sensie militarnym.
Ich gest był tragicznym fiaskiem.
Wieści rozeszły się jednak, docierając na drugą stronę frontu i w głąb górskich dolin. Mężczyźni słuchali, oniemiali, i potrząsali głowami z niedowierzaniem. Kobiety również słuchały i, gdy były same, rozmawiały o tym z przejęciem. Spierały się i marszczyły w zamyśleniu brwi.
Na koniec wiadomość dotarła nawet daleko na południe. Przeobrażona w legendę trafiła na górę Sugarloaf.
I tam, wysoko nad miejscem połączenia odnóg grzmiącej Coquille, zwiadowczynie odniosły wreszcie zwycięstwo.
* * *
Mogę Pani jedynie powiedzieć, że mam nadzieję, iż cała sprawa nie przerodzi się w dogmat, w religię. W najgorszych snach widzę, jak kobiety wprowadzają tradycję topienia własnych synów, gdy ci zaczną wykazywać jakiekolwiek oznaki chuligaństwa. Wyobrażam sobie, że uznają za swój obowiązek wyrokowanie o życiu i śmierci dziecka płci męskiej, zanim jeszcze stanie się ono zagrożeniem dla kogokolwiek.
Może pewien ułamek mężczyzn faktycznie jest “zbyt obłąkany, by pozwolić im żyć”, lecz doprowadzone do takiego ekstremum owo “rozwiązanie” przeraża mnie… mój umysł nie jest w stanie ogarnąć wizji takiej ideologii.
Oczywiście sprawy zapewne jakoś się ułożą. Kobiety są zbyt rozsądne, by uciekać się do skrajności. To zapewne jest w ostatecznym rozrachunku naszą nadzieją.
Nadszedł już czas, by wysłać ten list. Spróbuję napisać do Pani i do Abby jeszcze z Coos Bay. Łączę wyrazy oddania.
Gordon
— Kurier!
Zatrzymał przechodzącego obok młodzieńca odzianego w niebieskie drelichy oraz skórzaną kurtkę listonosza. Ten podbiegł do niego i zasalutował. Gordon podał mu kopertę.
— Czy zechce pan to wrzucić do skrzynki na listy wysyłane na wschód?
— Tak jest. Już się robi, panie inspektorze!
— Nie ma pośpiechu — Gordon uśmiechnął się. — To tylko osobisty…
Młodzieniec gnał już jednak przed siebie. Gordon westchnął.
Minęły dawne dni bliskiego koleżeństwa, gdy znało się każdego spośród “pocztowców”. Stał zbyt wysoko nad tymi młodymi kurierami, by mogli wymienić leniwy uśmiech i być może poplotkować minutkę.
“Tak, już z pewnością czas”.
Wstał. Dźwigając sakwy, skrzywił się tylko lekko.
— A więc jednak nie zaczekasz na bibkę?
Odwrócił się. Przy bocznych drzwiach poczty zobaczył Eryka Stevensa. Stojąc ze złożonymi rękoma, gryzł źdźbło trawy i wpatrywał się w niego.
Gordon wzruszył ramionami.
— Wydaje mi się, że najlepiej będzie, jak po prostu odjadę. Nie chcę, by wydawano na moją cześć przyjęcie. Całe to zamieszanie to tylko strata czasu.
Stevens skinął głową na znak zgody. Jego spokój i siła — a zwłaszcza wzgardliwe odrzucenie sugestii, że Gordon jest odpowiedzialny za śmierć Johnny’ego — były prawdziwym błogosławieństwem dla rekonwalescenta. Zdaniem Eryka, jego wnuk zginął tak chwalebnie, jak to tylko było możliwe dla mężczyzny. Kontrofensywa stanowiła dla niego wystarczający dowód. Gordon postanowił nie spierać się z nim o tę sprawę.
Staruszek osłonił dłonią oczy i popatrzył nad pobliskimi ogródkami działkowymi na południowy koniec Autostrady 99.
— Nadjeżdżają kolejni południowcy.
Gordon zwrócił się w tamtą stronę i ujrzał kolumnę jeźdźców kierujących się powoli na północ, ku głównemu obozowisku.
— Kurczę — Stevens zachichotał. — Popatrz, jak wytrzeszczają oczy. Można by pomyśleć, że nigdy nie widzieli miasta.
W rzeczy samej, twardzi, brodaci mężczyźni z Sutherlin i Roseburga, z Camas i Coos Bay, wjeżdżali do Corvallis mrugając powiekami, wyraźnie zdumieni niezwykłymi widokami — wiatrowymi prądnicami, brzęczącymi przewodami elektrycznymi, czynnymi warsztatami mechanicznymi oraz dziesiątkami czystych, hałaśliwych dzieci bawiących się na szkolnych boiskach.
“Powiedzieć «miasto» to chyba lekka przesada” — pomyślał Gordon.
W słowach Eryka było jednak trochę racji.
Nad pełną ruchu pocztą główną powiewał gwiaździsty sztandar. Od czasu do czasu umundurowani kurierzy wskakiwali na kuce i gnali na północ, wschód czy południe z wypchanymi torbami.
Z Domu Cyklopa dobiegały dźwięczne tony muzyki z innej epoki. Nieopodal mały, pstrokaty sterowiec podskakiwał uwięziony w swym rusztowaniu, a odziani w biel pracownicy wiedli spór w zapomnianym, tajemnym języku inżynierii.
Na burcie maleńkiego statku powietrznego namalowano orła wzbijającego się ze stosu pogrzebowego. Na drugiej stronie widniało godło suwerennego stanu Oregon.
Wreszcie, na samym placu ćwiczeń, przybysze napotkać mogli grupki kobiet-żołnierzy o bystrym spojrzeniu — ochotniczek z obszaru całej doliny, które przybyły tu wykonać zadanie, tak samo jak wszyscy inni.
Burkliwi południowcy musieli wchłonąć wiele wrażeń naraz. Gordon uśmiechał się, patrząc, jak twardzi, brodaci wojownicy wytrzeszczają oczy, przypominając sobie powoli, jak rzeczy wyglądały ongiś. Sądzili, że przybywają na zniewieściałą, dekadencką północ jako zbawcy. Do domu jednak powrócą odmienieni.
— Do zobaczenia, Gordon — powiedział Eryk Stevens. W przeciwieństwie do niektórych, miał dosyć wyczucia, by wiedzieć, że pożegnania powinny być krótkie. — Życzę szczęścia. Wróć kiedyś do nas.
— Wrócę. — Gordon skinął głową. — Jeśli zdołam. Do zobaczenia, Eryk.
Zarzucił sobie sakwę na plecy i ruszył w kierunku stajni, zostawiając za sobą wypełnioną zgiełkiem pocztę.
Mijając dawne boiska, ujrzał, że przerodziły się w morze namiotów. Konie rżały, a ludzie maszerowali. Po drugiej stronie obozu wypatrzył łatwą do rozpoznania postać George’a Powhatana, który przedstawiał swych nowych oficerów dawnym towarzyszom broni, przekształcając słabą Armię Willamette w nową Ligę Obronną Wspólnoty Oregońskiej.
Gdy Gordon przechodził obok, wysoki srebrnowłosy mężczyzna podniósł na chwilę wzrok i popatrzył mu w oczy. Gordon skinął głową, żegnając się bez słów.
Odniósł zwycięstwo — ściągnął seniora z jego góry — lecz cena tego sukcesu będzie towarzyszyć im obu przez całe życie.
Powhatan odwzajemnił się słabym uśmiechem. Obaj wiedzieli już, co robi się z podobnymi brzemionami.
“Dźwiga się je” — pomyślał Gordon.
Być może któregoś dnia będą mogli usiąść obaj — w spokojnym, górskim domu ozdobionym wiszącymi na ścianach dziecięcymi rysunkami — i porozmawiać o hodowli koni oraz wyrafinowanej sztuce warzenia piwa. Nastąpi to jednak dopiero wtedy, gdy wielkie sprawy zwolnią ich obu. Żaden z nich nie zamierzał wstrzymywać do tego czasu oddechu.
Powhatan musiał prowadzić wojnę, Gordona zaś czekało całkiem odmienne zadanie.
Dotknął daszka swej czapki listonosza i odwrócił się, by ruszyć w dalszą drogę.
Zdumiał wczoraj wszystkich, gdy zrezygnował z członkostwa w Radzie Obrony.
Читать дальше