Złapał Gordona za włosy.
— Oczywiście jeśli wydasz z siebie choć najcichszy dźwięk pod moją nieobecność, zabiję cię, kiedy tylko wrócę. To obietnica.
Gordon nie mógł w swej pozycji wzruszyć ramionami.
— Idź spotkać się z Nathanem Holnem w piekle — odparł.
Macklin uśmiechnął się.
— Z pewnością przyjdzie taki dzień.
Ruszył do drzwi i pognał w ciemność i deszcz.
Gordon wisiał spokojnie, a jego wahadłowy ruch uspokajał się. Następnie zaczerpnął głęboko tchu i zabrał się do roboty.
Trzykrotnie próbował unieść ciało, by złapać sznur krępujący kostki. Za każdym razem opadał w dół, jęcząc z bólu wywołanego nagłym szarpnięciem grawitacji. Za trzecim podejściem było to prawie nie do zniesienia. W uszach mu dzwoniło. Miał wrażenie, że słyszy jakieś głosy.
Wydawało mu się, że oczyma pełnymi łez dostrzega widzów przyglądających się jego wysiłkom. Że wszystkie duchy, które nagromadził w ciągu lat, ustawiły się pod ścianami. Przyszło mu do głowy, że chcą się zakładać o jego los.
“…weź… to…” — powiedział Cyklop w imieniu ich wszystkich, posługując się kodem falujących światełek widocznych wśród węgli kominka.
— Zostaw mnie — wymamrotał ze złością Gordon, rozgniewany na swą wyobraźnię. Nie miał czasu ani energii na podobne zabawy. Syknął mocno, przygotowując się do kolejnej próby, po czym z całej siły podźwignął się w górę.
Ledwie udało mu się złapać śliski od deszczu sznur. Chwycił się mocno obiema rękoma. Jego ciało drżało z wysiłku, zgięte wpół niczym złożony scyzoryk. Wiedział jednak, że nie wolno mu zwolnić uchwytu. Po prostu nie miał już sił na podjęcie następnej próby.
Mając obie ręce zajęte, nie mógł uwolnić się z więzów. Nie miał czym przeciąć sznura. Skoncentrował się maksymalnie. “Do góry. Będzie lepiej, jak staniesz”.
Powoli, ręka za ręką, podciągnął się po sznurze. Mięśnie mu drżały, grożąc napadem kurczów. Czuł też dotkliwy ból w klatce piersiowej i plecach. Wreszcie jednak udało mu się “stanąć” z kostkami uwięzionymi w pętlach sznura, który przecinał prawie skórę. Trzymał się mocno, kołysząc się niczym żyrandol.
Pod ścianą Johnny Stevens, nie tracąc kontenansu, krzyknął z radości. Tracy Smith i inne z kobiet-zwiadowców uśmiechnęły się. “Całkiem nieźle, jak na mężczyznę” — zdawały się mówić.
Cyklop siedział w swym obłoku superzimnej mgły, grając w warcaby z dymiącym piecem Franklina. Oba urządzenia również wyglądały na zadowolone.
Gordon spróbował opuścić się w dół, by dobrać się do węzłów, lecz zacisnęło to pętle wokół jego nóg tak mocno, że omal nie zemdlał z bólu. Musiał się ponownie wyprostować.
“Nie w ten sposób”. Ben Franklin potrząsnął głową. Wielki manipulator popatrzył na niego nad oprawkami dwuogniskowych okularów.
— Nad szczytami jego… nad szcz…
Gordon popatrzył na mocną belkę, na której zawieszono sznur.
“A więc do góry i nad szczytem”.
Uniósł ręce i owinął je sobie sznurem. “Robiłeś to na gimnastyce, przed wojną” — powiedział sobie, gdy zaczął ciągnąć.
“Aha. Ale jesteś już stary”.
Łzy popłynęły mu z oczu, gdy zaczął się wspinać, ręka za ręką. Tam gdzie mógł, pomagał sobie kolanami. W plamie rzęs między powiekami duchy Gordona wydawały się tym bardziej realne, im bardziej wytężał siły. Awansowały z wytworów wyobraźni na halucynacje pierwszej klasy.
— Jazda, Gordon! — krzyknęła do niego Tracy.
Porucznik Van wzniósł w górę kciuk. Johnny Stevens uśmiechnął się zachęcająco, wraz z kobietą, która uratowała Gordonowi życie w ruinach Eugene.
Widmowy szkielet w wełnianej koszuli i skórzanej kurtce również się uśmiechnął. Wzniósł pozbawiony ciała kciuk. Na nagiej czaszce spoczywała niebieska czapka z daszkiem. Błyszczała na niej mosiężna odznaka.
Nawet Cyklop przestał zrzędzić, gdy Gordon włożył w nie kończącą się wspinaczkę wszystko, co mu zostało.
“Do góry…” — jęknął, chwytając śliskie konopie i walcząc z miażdżącym uściskiem grawitacji. “Do góry, ty bezwartościowy intelektualisto… Ruszaj się albo zginiesz…”
Przełożył rękę nad szczytem nie heblowanej, drewnianej belki. Utrzymał się i po chwili dołączył do niej drugą.
To było wszystko. Nie mógł już dać z siebie nic więcej. Zawisł na belce za pachy, niezdolny ruszyć dalej. Przez plamę rzęs spoglądały na niego duchy, wyraźnie rozczarowane.
“Och, ugryźcie się” — powiedział w myśli, nie mogąc wydobyć głosu.
“…Kto weźmie na siebie odpowiedzialność…” — zamigotały węgielki w kominku.
— Ty umarłeś, Cyklopie. Wszyscy umarliście! Zostawcie mnie w spokoju!
Doszczętnie wyczerpany Gordon zamknął oczy, by uciec przed swymi prześladowcami.
Dopiero tam, w ciemności, napotkał ostatniego ze swych duchów. Tego, którego wykorzystywał najbardziej bezwstydnie i który z kolei wykorzystywał jego.
To było państwo. Świat.
Twarze, pojawiające się i znikające wraz z plamkami pod jego powiekami… miliony twarzy, zdradzonych i zniszczonych, lecz nie zaprzestających walki…
…za Odrodzone Stany Zjednoczone.
…za odrodzony świat.
…za wymysł… ale taki, który uporczywie nie chciał umrzeć… który nie mógł umrzeć… dopóki żył Gordon.
Zastanowił się zdumiony. Czy to dlatego kłamał przez tak długi czas, dlatego opowiadał takie bajki? Dlatego, że nie mógł się ich wyrzec? Odpowiedział sam sobie.
“Bez nich załamałbym się i umarł”.
To śmieszne, że nigdy przedtem nie patrzył na to w ten sposób, nie z tak zdumiewającą jasnością. W mroku jego jaźni marzenie lśniło — nawet jeśli nie istniało w żadnym innym miejscu we wszechświecie — migocząc jak okrzemek, jasny pyłek unoszący się w ciemnym morzu.
Poza tym była absolutna ciemność i wyglądało to tak, jakby Gordon stał tuż przed nim. Wydało mu się, że ujął go w dłoń, zdumiony jego blaskiem. Klejnot zaczął rosnąć. W jego fasetkach Gordon ujrzał coś więcej niż ludzi, więcej niż pokolenia.
Przyszłość ukształtowała się wokół niego, otaczając go i przenikając do serca.
Gdy ponownie otworzył oczy, leżał na szczycie belki, nie mogąc sobie przypomnieć, jak się tam znalazł. Usiadł, pełen niedowierzania. Zamrugał powiekami. Wydało mu się, że spektralne światło trysnęło z niego we wszystkich kierunkach, przenikając zniszczone ściany walącego się budynku, całkiem jakby one były snem, a jaskrawe promienie rzeczywistością. Jasność szerzyła się coraz dalej, bez granic. Przez krótki czas miał wrażenie, że może w owej łunie widzieć na nieskończoną odległość.
Nagle, równie tajemniczo jak się zjawiło, światło zniknęło. Energia najwyraźniej odpłynęła z powrotem do nieodgadnionego źródła, do którego się podłączył. W chwilę później powróciła rzeczywistość, fizyczne wyczerpanie i ból.
Drżąc, Gordon szarpał zasupłane pęta krępujące mu kostki. Bose, poranione stopy miał śliskie od krwi. Gdy wreszcie rozluźnił sznury, przywrócone krążenie wydało mu się milionem gniewnych owadów szalejących pod skórą.
Duchy wreszcie zniknęły. Wydawało się, że pochłonęła je niezwykła światłość, czymkolwiek była. Gordon był ciekawy, czy jeszcze kiedyś wrócą.
Gdy spadła ostatnia pętla, usłyszał w oddali strzały, pierwsze od czasu, gdy Macklin go zostawił. Być może — miał taką nadzieję — znaczyło to, że Phil Bokuto jeszcze nie zginął. Bezgłośnie życzył przyjacielowi szczęścia.
Читать дальше