— W niebezpieczeństwie honor — powiedział widocznie cytując przysłowie, bo dodał spokojnie: — Będziemy naszpikowani honorem, kiedy dotrzemy do Karhidu…
Słuchając go wierzyłem, że naprawdę dojdziemy do Karhidu przez tysiąc dwieście kilometrów gór, wąwozów, rozpadlin, lodowca, wulkanów, zamarzniętego bagna lub zatoki, wszystko pustynne, bezludne, wśród zamieci, w środku zimy, w środku epoki lodowcowej. A on siedział i robił notatki z tą samą upartą, cierpliwą skrupulatnością, którą obserwowałem u szalonego króla wmurowującego na rusztowaniu zwornik łuku, i powiedział: "Kiedy dotrzemy do Karbidu".
Jego "kiedy" nie było bynajmniej nieokreśloną nadzieją. Planował dotarcie do Karbidu w czwartym dniu czwartego miesiąca zimy, arkad anner. Mieliśmy wyruszyć nazajutrz, trzynastego dnia pierwszego miesiąca, tormenbod thern. Nasza żywność, o ile mógł to obliczyć, dawała się rozciągnąć na trzy getheńskie miesiące, czyli siedemdziesiąt osiem dni. mieliśmy więc robić po osiemnaście kilometrów dziennie przez siedemdziesiąt dni i dojść do Karbidu w dniu arkad anner. To było ustalone. Teraz nie pozostawało nam nic innego jak porządnie się wyspać.
Wyruszyliśmy o brzasku, na rakietach, przy bezwietrznej pogodzie i w rzadkim śniegu. Szliśmy po bessa, miękkim, nie uleżałym jeszcze śniegu, który na Ziemi narciarze nazywają puchem. Sanki były ciężko załadowane, Estraven oceniał ich całkowity ciężar na ponad sto pięćdziesiąt kilo. Niełatwo było je ciągnąć w tym puszystym śniegu, choć były poręczne jak dobrze zaprojektowana mała łódeczka. Płozy stanowiły cudo, pokryte polimerem, który zmniejszał tarcie prawie do zera, ale to oczywiście nic nie pomagało, kiedy całe sanki utykały w grubym puchu. Po takiej powierzchni i przy ciągłym podchodzeniu i zjeżdżaniu w dół, stwierdziliśmy, że najlepiej jest, kiedy jeden idzie w uprzęży ciągnąc, a drugi pcha z tyłu. Śnieg, drobny i rzadki, padał przez cały dzień. Zatrzymaliśmy się dwukrotnie na pośpieszny posiłek. W całej tej rozległej pagórkowatej krainie panowała martwa cisza. Szliśmy i nagle był już wieczór. Zatrzymaliśmy się w dolinie bardzo podobnej do tej, z której wyruszyliśmy rano, w kotlince między białymi garbami. Byłem tak zmęczony, że ledwo stałem na nogach, a mimo to nie mogłem uwierzyć, że minął dzień. Według licznika przy sankach przeszliśmy ponad dwadzieścia dwa kilometry.
Jeżeli szło nam tak dobrze po miękkim śniegu, z pełnym ładunkiem, przez pocięty teren, gdzie wszystkie doliny leżały w poprzek naszej trasy, to na pewno będzie jeszcze lepiej na Lodzie, po twardym śniegu i równej drodze, z coraz lżejszymi sankami. Moje zaufanie do Estravena było dotąd bardziej wyrozumowane niż szczere, teraz uwierzyłem mu bez zastrzeżeń. W ciągu siedemdziesięciu dni dojdziemy do Karbidu.
— Czy podróżował już pan w ten sposób? — spytałem go.
— Z sankami? Często.
— Na długich trasach?
— Którejś jesieni przed laty przeszedłem trzysta kilometrów po lodzie w Kermie.
Dolna część Kermu, najdalej na południe wysunięty górzysty półwysep subkontynentu karhidzkiego, jest podobnie jak cała północ pokryta wiecznym lodem. Ludzie zamieszkują Wielki Kontynent Gethen w strefie między dwiema białymi ścianami. Oblicza się, że dalsze zmniejszenie nasłonecznienia o osiem procent doprowadziłoby do zetknięcia ścian. Nie byłoby ziemi ani ludzi, tylko lód.
— W jakim celu?
— Ciekawość, przygoda. — Po chwili wahania uśmiechnął się lekko. — Zwiększenie stopnia złożoności i natężenia pola rozumnego życia — dodał cytując jedną z moich ekumenalnych maksym.
— Rozumiem. Świadomie ćwiczył pan ewolucyjną tendencję właściwą bytowi, a przejawiającą się między innymi eksploracją.
Obaj byliśmy z siebie zadowoleni siedząc w ciepłym namiocie, pijąc gorącą herbatę i czekając, aż zagotuje się posiłek z kiełków kadiku.
— O to właśnie chodzi — powiedział. — Było nas sześciu. Wszyscy bardzo młodzi. Brat i ja z Estre, czterech przyjaciół z ogniska Stok. Nasza wyprawa nie miała celu. Chcieliśmy zobaczyć Teremander, górę, która wznosi się tam ponad Lodem. Niewielu ludzi oglądało ją z lądu.
Jedzenie było gotowe, coś zupełnie innego niż gęsta papka z otrębów w gospodarstwie Pulefen. Smakowało jak pieczone kasztany na Ziemi i wspaniale parzyło usta. Było mi ciepło i czułem się znakomicie.
— Najlepsze rzeczy na Gethen jadłem zawsze w pana towarzystwie — powiedziałem.
— Nie na bankiecie w Misznory.
— Tak, to prawda… Pan chyba nienawidzi Orgoreynu.
— Mało kto tutaj ma pojęcie o gotowaniu. Czy nienawidzę Orgoreynu? Nie, dlaczego? Jak można nienawidzić albo kochać kraj? Tibe o niczym innym nie mówi, ale ja tego nie rozumiem. Znam ludzi, znam miasta, wioski, wzgórza, rzeki i skały, wiem, jak jesienią słońce zachodzi za pewnym polem w górach, ale jaki sens ma przecinanie tego wszystkiego granicą i nadawanie temu nazwy po to, żeby przestać to kochać od linii, gdzie nazwa przestaje obowiązywać? Co to jest miłość do swojego kraju? Czy to oznacza nienawiść do innych krajów? W takim razie to nic dobrego. Może to po prostu miłość własna? W takim razie to nic złego, ale nie należy z tego robić cnoty ani profesji… Kocham wzgórza domeny Estre, tak jak kocham życie, ale taka miłość nie zna granicy, za którą zaczyna się nienawiść. A poza tym jestem, mam nadzieję, ignorantem.
Ignorancja w rozumieniu handdary. Ignorować abstrakcje, trzymać się rzeczy. Było w tym podejściu coś kobiecego, odrzucenie abstrakcji, idei, podporządkowanie się temu, co dane, coś, co budziło moją niechęć.
Zaraz jednak sumiennie dodał:
— Człowiek, który nie żywi wstrętu do złej władzy, jest głupcem. A gdyby na świecie istniało coś takiego jak dobra władza, służenie jej byłoby wielką radością.
Tutaj się rozumieliśmy.
— Wiem coś o tej radości — powiedziałem.
— Tak mi się wydawało.
Opłukałem nasze miski gorącą wodą i wylałem pomyje przez śluzę wejściową. Na zewnątrz było ciemno choć oko wykol. Padał drobny i rzadki śnieg, widoczny w owalnym słupie matowego światła ze śluzy. Zamknięci powtórnie w suchym cieple namiotu rozwinęliśmy śpiwory. Estraven powiedział: "Proszę mi dać te miski, panie Ai" czy coś takiego, na co spytałem:
— Czy będziemy tak sobie mówić na "pan" przez cały Lód Gobryński?
Spojrzał na mnie i roześmiał się.
— Nie wiem, jak się mam do pana zwracać.
— Nazywam się Genly Ai.
— Wiem, ale pan używa mojego nazwiska klanowego.
— Ja też nie wiem, jak się do pana zwracać.
— Harth.
— A ja jestem Ai. Do kogo mówi się po imieniu?
— Do braci z ogniska albo przyjaciół — powiedział i mówiąc to był odległy, poza moim zasięgiem, pół metra ode mnie w namiocie szerokości dwu i pół metra Nie było na to odpowiedzi. Czy jest coś bardziej aroganckiego niż szczerość? Zmrożony, wślizgnąłem się do śpiwora.
— Dobranoc, panie Ai — powiedział człowiek z innej planety.
— Dobranoc, panie Harth — odpowiedział drugi człowiek z innej planety.
Przyjaciel. Kto jest przyjacielem na świecie, gdzie każdy przyjaciel może po zmianie księżyca stać się kochankiem? Ja, ograniczony swoją męskością, nie mogę być przyjacielem Therema Hartha ani żadnego innego członka jego rasy. Ani mężczyźni, ani kobiety, ani jedno i drugie, cykliczni, księżycowi, zmieniający się pod dotknięciem ręki, podrzutki w kołysce ludzkości, nie byli z mojego ciała, nie mogło być między nami przyjaźni ani miłości.
Читать дальше