— Nie chciałbym być niesprawiedliwy…
— Ale jest pan. To dziwne. Jestem jedynym człowiekiem na całej planecie, który panu uwierzył bez zastrzeżeń, i jedynym, któremu pan odmawia zaufania.
Ukrył głowę w dłoniach i po chwili powiedział:
— Przykro mi. — Były to przeprosiny i potwierdzenie tego, co powiedziałem.
— Rzecz w tym — powiedziałem — że nie potrafi pan, albo nie chce, uwierzyć, że ja w pana wierzę. — Wstałem, żeby rozprostować zdrętwiałe nogi i stwierdziłem, że drżę cały z gniewu i wyczerpania. — Niech mnie pan nauczy swojej myślomowy — poprosiłem, starając się mówić swobodnie i bez urazy — tego języka bez kłamstwa. Niech mnie pan nauczy, a potem spyta, dlaczego zrobiłem to, co zrobiłem.
— Bardzo bym chciał, panie Estraven.
Obudziłem się. Do tego czasu było to coś dziwnego i niewiarygodnego — budzić się wewnątrz przyćmionego stożka ciepła i słyszeć, jak mój rozsądek mówi mi, że to jest namiot, że żyję i że nie jestem już w gospodarstwie Pulefen. Tym razem zbudziłem się bez poczucia niesamowitości, tylko z wdzięcznością i spokojem. Siadając ziewnąłem i spróbowałem palcami rozczesać zmierzwione włosy. Spojrzałem na Estravena leżącego w głębokim śnie na swoim śpiworze na odległość ręki ode mnie. Miał na sobie tylko spodnie, było mu za gorąco. Jego smagła, skryta twarz wystawiona była na światło i na moje spojrzenie. Wyglądał nieco głupio, jak każdy we śnie — okrągła, silna twarz, rozluźniona, nieobecna, kropelki potu na górnej wardze i nad mocnymi brwiami. Przypomniałem sobie, jak stał ociekając potem na trybunie w Erhenrangu, w paradnym. stroju, w blasku słońca. Teraz widziałem go bezbronnego i półnagiego, w innym świetle, i po raz pierwszy zobaczyłem go takim, jaki był.
Obudził się późno i z trudem. Wreszcie wstał chwiejnie, ziewnął, naciągnął koszulę, wysunął głowę na zewnątrz, żeby sprawdzić pogodę, a potem spytał mnie, czy mam ochotę na kubek orszu. Kiedy stwierdził, że zwlokłem się z posłania i zaparzyłem w garnku orsz z wodą, która została od wczoraj w naczyniu w postaci lodu, przyjął ode mnie kubek, podziękował mi sztywno i usiadł, żeby go wypić.
— Dokąd pójdziemy dalej? — spytałem.
— To zależy, dokąd chce pan iść, panie Ai. I jaką podróż może pan znieść.
— Jaka jest najkrótsza droga z Orgoreynu?
— Na zachód. Do wybrzeża. Niecałe pięćdziesiąt kilometrów.
— I co wtedy?
— Przystanie tam zamarzają albo już zamarzły. Tak czy inaczej żaden okręt nie wypłynie daleko w zimie. Trzeba by przeczekać gdzieś w ukryciu do wiosny, kiedy statki handlowe wyruszą do Sithu i Perunteru. Żaden nie popłynie do Karhidu, jeżeli embargo handlowe nadal obowiązuje. Może uda nam się odpracować przejazd na statku. Niestety skończyły mi się pieniądze.
— Czy jest jakaś inna możliwość?
— Do Karhidu. Lądem.
— Ile to jest? Półtora tysiąca kilometrów?
— Tak, drogą. Ale my nie możemy iść drogami. Zatrzymałby nas pierwszy inspektor. Jedyna dla nas droga — to iść na północ przez góry, potem na wschód przez Gobrin i dalej do granicy nad zatoką Guthen.
— Przez Gobrin, przez lodowiec?
Skinął głową.
— Chyba w zimie to niemożliwe?
— Myślę, że możliwe, jeżeli ma się szczęście. Jak przy wszystkich zimowych podróżach. Pod pewnym względem przejście przez Gobrin w zimie jest nawet łatwiejsze. Nad wielkimi lodowcami, jak pan wie, zwykle utrzymuje się dobra pogoda, gdyż lód odbija promienie słońca i burze spychane są na jego obrzeża. Stąd legendy o krainie w środku zamieci. To może nam sprzyjać. Nic poza tym.
Więc myśli pan poważnie…
W przeciwnym razie wykradanie pana z gospodarstwa Pulefen nie miałoby sensu.
Nadal był sztywny, urażony, ponury. Wczorajsza wieczorna rozmowa wstrząsnęła nami oboma.
— Rozumiem z tego, że uważa pan przejście przez Lód za mniej ryzykowne niż czekanie do wiosny na przejazd przez morze.
Kiwnął głową.
— Samotność — wyjaśnił lakonicznie. Zastanowiłem się przez chwilę.
— Spodziewam się, że uwzględnił pan moje słabe strony. Nie jestem tak odporny na mróz jak pan, daleko mi do tego. Nie jeżdżę dobrze na nartach. I jestem w słabej formie, choć w znacznie lepszej niż kilka dni temu.
Znów kiwnął głową.
— Myślę, że może nam się udać — powiedział z całkowitą prostotą, którą tak długo brałem za ironię.
— Dobrze.
Spojrzał na mnie i wypił swoją herbatę. Można to chyba nazwać herbatą, orsz z palonego ziarna perm jest brunatnym, słodko-kwaśnym napojem bogatym w witaminy A i C, przyjemnie pobudzającą substancją pokrewną lobelinie. Na Zimie wszędzie tam, gdzie nie ma piwa, jest orsz, a tam, gdzie nie ma ani piwa, ani orszu, nie ma ludzi.
— To będzie trudne — powiedział odstawiając kubek. — Bardzo trudne. Musimy liczyć na szczęście.
— Wolę zginąć na Lodzie niż w tym szambie, z którego mnie pan wyciągnął.
Ukroił kawałek suszonego chlebowego jabłka, oddał pół mnie i żuł swój w zamyśleniu.
— Musimy mieć więcej żywności — powiedział. — Co będzie, kiedy dojdziemy do Karhidu, co będzie z panem? Przecież nie ma pan tam prawa wstępu?
Zwrócił na mnie swoje ciemne oczy wydry. — Myślę, że zostanę po tej stronie.
— A jeżeli ci tutaj dowiedzą się, że pomógł pan uciec ich więźniowi?
— Wcale nie muszą się dowiedzieć — powiedział z bladym uśmiechem. — Najpierw musimy przejść przez Lód. Nie wytrzymałem.
— Panie Estraven, czy przebaczy mi pan to, co powiedziałem wczoraj…
— Nusuth.
Wstał wciąż jeszcze żując, włożył hieb, płaszcz i buty, i niczym wydra wyślizgnął się przez śluzę namiotu. Będąc już na zewnątrz wsunął głowę do środka.
— Mogę wrócić późno albo dopiero rano. Da pan sobie radę sam?
— Tak.
— To dobrze.
I już go nie było. Nie spotkałem nikogo, kto by reagował na nową sytuację tak szybko i adekwatnie jak Estraven. Ja wracałem do sił i byłem zdecydowany iść, on zakończył okres thangen. Z chwilą gdy stało się to jasne, poszedł. Nigdy się nie gorączkował i nie śpieszył, ale zawsze był gotów. Stanowiło to niewątpliwie tajemnicę jego niezwykłej kariery politycznej, z której dla mnie zrezygnował, było także wyjaśnieniem jego wiary we mnie i oddania mojej misji. Kiedy przybyłem, on był gotów. On jeden na całej Zimie.
A sam uważał się za człowieka powolnego, źle sprawdzającego się w sytuacjach kryzysowych.
Kiedyś powiedział mi, że będąc człowiekiem wolno myślącym musi kierować się ogólnym wyczuciem swojego "szczęścia" i że to wyczucie rzadko go zawodzi. Mówił to poważnie i mogło to być prawdą. Wieszczowie ze stanic nie są jedynymi ludźmi na Zimie, którzy potrafią przewidywać przyszłość. Oswoili wprawdzie i wyćwiczyli przeczucie, ale nie zwiększyli jego prawdopodobieństwa. W tej sprawie jomeszta również nie są bez racji: bardzo możliwe, że ten dar polega nie tyle i nie po prostu na przepowiadaniu, ile raczej na zdolności widzenia (choćby na mgnienie oka) wszystkiego naraz, widzenia całości.
Podczas nieobecności Estravena nastawiłem piecyk na cały regulator i po raz pierwszy od sam nie wiem jak dawna było mi ciepło. Sądziłem, że jest już thern, pierwszy miesiąc zimy zaczynającej nowy rok pierwszy, ale w Pulefen straciłem rachubę dni.
Piecyk był jednym z tych znakomitych i wielce oszczędnych urządzeń udoskonalonych przez Getheńczyków podczas tysiącletnich wysiłków w walce z mrozem. Chyba tylko zastosowanie baterii jądrowej mogłoby dać lepsze wyniki. Bioniczna bateria zapewniała czternaście miesięcy nieprzerwanej pracy, promieniowanie było intensywne, piecyk służył do gotowania, ogrzewania, a także jako lampa. Bez niego nie uszlibyśmy dalej niż kilkadziesiąt kilometrów. Musiał kosztować Estravena niemało pieniędzy, tych, które mu z taką wyniosłą miną wręczyłem w Misznory. Namiot z plastyku odpornego na tutejsze warunki klimatyczne i przynajmniej częściowo likwidujący problem kondensacji pary, który jest plagą namiotów w zimie, śpiwory z futra pesthry, odzież, narty, sanki, zapasy, wszystko najwyższej jakości, lekkie, trwałe, drogie. Jeżeli wybrał się po dodatkową żywność, to za co zamierzał ją kupić?
Читать дальше