Któregoś dnia, chyba trzeciego, kiedy ciężarówka stała nieruchomo przez wiele godzin i zastanawiałem się, czy nie zostawiono nas zwyczajnie na jakimś odludziu, żebyśmy tu zdechli, jeden z nich zaczął ze mną rozmawiać. Opowiedział mi długą historię o młynie na południu Orgoreynu, gdzie pracował, i o swoim konflikcie z nadzorcą. Mówił i mówił swoim cichym, bezbarwnym głosem i co jakiś czas dotykał mojej dłoni swoją, jakby chciał się upewnić, że go słucham. Słońce przesuwało się na zachód i kiedy staliśmy tyłem do niego na poboczu drogi, smuga światła przeniknęła do środka i nagle, nawet w końcu pudła, zrobiło się widno. I wtedy zobaczyłem dziewczynę, brudną, ładną, głupią, zmęczoną dziewczynę, patrzącą na mnie z dołu, uśmiechającą się nieśmiało w poszukiwaniu pocieszenia. Ta młoda istota była w fazie kemmeru i ciągnęło ją do mnie. Jedyny raz, kiedy ktoś z nich chciał czegoś ode mnie, ja nie mogłem tego dać. Wstałem i podszedłem do szczeliny, jakby chcąc zaczerpnąć powietrza i wyjrzeć, a potem długo nie wracałem na swoje miejsce.
Tej nocy ciężarówka wjeżdżała na długie zbocza, zjeżdżała i znów wjeżdżała. Co jakiś czas zatrzymywała się w nie wyjaśnionym celu. Przy każdym postoju wokół stalowych ścian naszego pudła czuło się lodowatą, nienaruszoną ciszę, ciszę rozległych pustkowi i wysokości. Orgotczyk w kemmerze nadal trzymał się blisko mnie i szukał kontaktu fizycznego. Stałem długo z twarzą przyciśniętą do stalowej siatki wdychając świeże powietrze, które raniło gardło i płuca jak brzytwa. Straciłem czucie w rękach dotykających metalu drzwi. Po chwili zrozumiałem, że mogę je sobie odmrozić. Mój oddech utworzył lodowy mostek między moimi wargami a siatką. Musiałem złamać go palcami, zanim mogłem się odwrócić. Kiedy dołączyłem do grupy, zacząłem się trząść z zimna w sposób, jakiego nigdy dotąd nie doświadczyłem, podrygując i wstrząsając się jak w konwulsjach. Ruszyliśmy. Odgłos silnika i ruch stwarzały pozór ciepła, naruszając absolutną, lodowcową ciszę, ale i tak nie mogłem z zimna zasnąć. Podejrzewałem, że jesteśmy na dość dużej wysokości przez większość tej nocy, ale trudno było o pewność, bo oddech, puls i poziom energii nie stanowiły dobrych wskaźników w naszej sytuacji.
Jak się dowiedziałem później, tej nocy przekraczaliśmy pasmo Sembensyenu i musieliśmy znaleźć się na wysokości przeszło sześciu tysięcy metrów.
Nie odczuwałem głodu. Ostatni posiłek, jaki pamiętałem, to był długi i obfity obiad w domu Szusgisa. Karmiono mnie pewnie w Kunderszaden, ale tego nie pamiętałem. Jedzenie widocznie nie było częścią bytowania w tym stalowym pudle i nieczęsto sobie o nim przypominałem. Pragnienie natomiast było stałym elementem życia. Raz dziennie na postoju otwierano klapę umieszczoną specjalnie w tym celu w tylnych drzwiach. Jeden z nas wysuwał plastykowe naczynie, które wkrótce wracało napełnione wraz z krótkim powiewem lodowatego powietrza. Nie sposób było rozdzielić wodę między nas. Naczynie przechodziło z rąk do rąk i każdy wypijał trzy albo cztery dobre łyki, zanim wyciągnęła się po naczynie następna para rąk. Żadna osoba ani grupa nie działała jako rozdzielcy czy stróże wody. Nikt nie zadbał o to, żeby zachować ją dla kaszlącego starca, który dostał wysokiej gorączki. Zaproponowałem to raz i ci stojący najbliżej skinęli głowami, ale nic z tego nie wyszło. Pito mniej więcej po równo, nikt nie próbował wypić dużo więcej, niż na niego przypadało, i wkrótce było po wodzie. Raz ostatnia trójka spod przedniej ściany nie dostała nic, naczynie dotarło do nich puste. Następnego dnia dwaj z nich zażądali pierwszeństwa w kolejce i uzyskali je. Trzeci leżał skulony w przednim rogu i nikt nie zatroszczył się o to, żeby dostał swój przydział. Dlaczego ja nie próbowałem? Nie wiem. Był to nasz czwarty dzień w ciężarówce. Gdyby to mnie pominięto, nie wiem, czy zdobyłbym się na wysiłek, żeby się upomnieć o swoje. Zdawałem sobie sprawę z jego pragnienia i cierpienia, zarówno tego chorego jak i wszystkich innych, w tym samym stopniu, w jakim odczuwałem własne cierpienie. Ale nie mogłem zrobić nic, żeby ulżyć czyjemuś cierpieniu i dlatego biernie je akceptowałem, tak jak wszyscy.
Wiem, że ludzie mogą zachowywać się bardzo różnie w tych samych warunkach. Tutaj miałem przed sobą Orgotów, ludzi ćwiczonych od dzieciństwa w dyscyplinie współpracy, posłuszeństwa, podporządkowania celowi grupowemu wyznaczonemu z góry. Osłabiono w nich niezależność i zdolność do podejmowania decyzji. Nie bardzo potrafili się złościć. Tworzyli całość, ja z nimi też. Każdy to czuł i była to ucieczka i prawdziwa pociecha w nocy, ta całość skulonej grupy, w której każdy czerpał życie z bliskości innych. Ale nie mieli jednego przedstawiciela tej całości, była ona bierna, bezgłowa.
Ludzie, których wola byłaby ostrzej zahartowana, mogliby zachować się dużo lepiej: więcej by było rozmów, wodę dzielono by sprawiedliwiej, lepiej opiekowano by się chorymi, panowałby lepszy duch. Nie wiem. Wiem tylko, jak było w ciężarówce.
Na piąty dzień rano, jeżeli się nie mylę, od mojego ocknięcia się ciężarówka stanęła. Usłyszeliśmy z zewnątrz rozmowy i nawoływania. Wkrótce stalowe drzwi z hukiem otwarły się na oścież.
Jeden za drugim dowlekliśmy się do tego otwartego boku stalowego pudła, niektórzy na czworakach, i zeskakiwaliśmy albo osuwaliśmy się na ziemię. Dwadzieścioro czworo z nas. Dwa trupy, stary i nowy, tego, który przez dwa dni nie dostał pić, musiano wywlec na zewnątrz.
Na dworze było zimno, tak zimno i tak oślepiająco biało od blasku słońca na śniegu, że wyjście z naszego smrodliwego schronu było bardzo trudne i niektórzy z nas płakali. Staliśmy zbici w gromadkę obok wielkiej ciężarówki, wszyscy nadzy i cuchnący, nasza mała całość, nasza nocna jedność wystawiona na jasne, okrutne światło dzienne. Naszą gromadę rozbito, kazano nam utworzyć rząd i zaprowadzono nas do odległego o kilkaset metrów budynku. Metalowe ściany i pokryty śniegiem dach, śnieżna równina wokół nas, wielkie pasmo gór, nad którym wschodziło słońce, i rozległa przestrzeń nieba — wszystko zdawało się drżeć i mienić się od nadmiaru światła.
Ustawiono nas w kolejce do mycia przy wielkim korycie w baraku. Wszyscy zaczynali od picia wody z koryta. Potem zaprowadzono nas do głównego budynku, gdzie wydano nam podkoszulki, szare filcowe koszule, krótkie spodnie, nogawice i filcowe buty. Strażnik sprawdzał nasze nazwiska na liście, kiedy przechodziliśmy pojedynczo do stołówki, gdzie wraz z setką innych szarych ludzi usiedliśmy za przyśrubowanymi do podłogi stołami i dostaliśmy śniadanie: rozgotowane ziarno i piwo. Potem wszystkich więźniów, nowych i starych, podzielono na grupy po dwunastu. Moja została zabrana do tartaku, kilkaset metrów za głównym budynkiem w obrębie ogrodzenia. Na zewnątrz ogrodzenia, w niewielkiej od niego odległości zaczynał się las ciągnący się na północ, jak okiem sięgnąć. Pod nadzorem strażnika nosiliśmy deski z tartaku i układaliśmy je w wielkiej szopie, w której przechowywano tarcicę przez zimę.
Niełatwo było chodzić, schylać się i podnosić ciężary po tych dniach w ciężarówce. Nie pozwalano nam stać bezczynnie, ale też i nie poganiano nas zbytnio. W połowie dnia wydano nam po kubku orszu, niefermentowanego naparu z ziarna, a przed zmierzchem odprowadzono nas do baraków, gdzie dostaliśmy jakąś papkę z jarzynami i piwo. Na noc zamknięto nas w sypialni, w której przez cały czas paliło się światło. Spaliśmy na piętrowych pryczach wzdłuż ścian pomieszczenia. Starzy więźniowie walczyli o górne prycze, bo w górze jest cieplej. Przy drzwiach każdy otrzymywał śpiwór. Były szorstkie, ciężkie i przesycone cudzym potem, ale dobrze izolowały od zimna. Dla mnie były za krótkie. Przeciętny Getheńczyk mógł łatwo wejść do środka z głową, ale ja nie, nie mogłem nawet wyciągnąć nóg na pryczy.
Читать дальше