Następnego dnia prałem sobie koszulę w pralni Rybiej Wyspy wraz z kilkoma innymi, wszyscy nadzy albo półnadzy, kiedy przez kłęby pary, szum wody, zaduch brudu i ryb usłyszałem, jak ktoś woła mnie moim nazwiskiem klanowym. I oto w pralni znalazł się reprezentant Yegey, wyglądający zupełnie tak samo jak na przyjęciu u ambasadora Archipelagu w Sali Paradnej pałacu w Erhenrangu przed siedmioma miesiącami.
— Estraven, niech pan stamtąd wyjdzie — powiedział wysokim, przenikliwym, nosowym głosem górnych warstw Misznory. — I niech pan zostawi tę przeklętą koszulę.
— Nie mam innej.
— To niech pan ją wyłowi z tej zupy i idzie ze mną. Strasznie tu gorąco.
Ludzie przyglądali mu się z ponurą ciekawością, wiedząc, że to ktoś bogaty, ale nie podejrzewając, że to reprezentant. Nie podobało mi się, że tu przyszedł, powinien był kogoś przysłać po mnie. Bardzo nieliczni Orgotowie mają jakie takie poczucie taktu. Chciałem jak najszybciej wyprowadzić go stąd. Mokra koszula była mi na nic, powiedziałem więc bezdomnemu chłopakowi, który kręcił się po podwórku, żeby ponosił ją do mojego powrotu. Długów nie miałem, komorne zapłaciłem, papiery miałem w kieszeni hiebu; bez koszuli opuściłem wyspę przy targu i poszedłem za Yegeyem z powrotem między możnych tego świata.
Jako jego "sekretarz" zostałem ponownie wpisany w rejestry Orgoreynu, tym razem nie jako członek wspólnoty, ale jako "człowiek zależny". Nazwiska tu nie wystarczają, oni muszą mieć etykietki, żeby wiedzieć, z kim mają do czynienia, zanim go zobaczą. Tym razem jednak etykietka pasowała. Byłem "człowiekiem zależnym" i wkrótce miałem przeklinać cel, który sprowadził mnie tutaj i zmusił do jedzenia cudzego chleba, bo przez miesiąc nie miałem żadnego znaku, że jestem bliżej celu, niż byłem na Rybiej Wyspie.
W deszczowy wieczór ostatniego dnia lata Yegey przez służącego zaprosił mnie do swojego gabinetu, gdzie zastałem go przy rozmowie z Obsle'em, reprezentantem okręgu Sekeve, którego poznałem, kiedy stał na czele Orgockiej Komisji Handlu Morskiego w Erhenrangu. Niski i przygarbiony, z małymi, trójkątnymi oczkami w tłustej, płaskiej twarzy kontrastował z Yegeyem, suchym i delikatnym. Wyglądali jak para ze starej komedii, ale byli czymś więcej. Byli dwoma z Trzydziestu Trzech, którzy rządzą Orgoreynem, nie, byli kimś więcej jeszcze.
Po wymianie uprzejmości i wypiciu miarki sithijskiej wody życia Obsle westchnął i powiedział do mnie:
— A teraz, Estraven, niech mi pan powie, dlaczego pan zrobił to, co pan zrobił w Sassinoth, bo uważałem, że jeżeli istnieje ktoś niezdolny do popełnienia błędu w wyborze chwili działania albo wagi szifgrethoru, to tylko pan.
— Strach wziął u mnie górę nad ostrożnością.
— Strach przed czym, u licha? Czego się pan boi, Estraven?
— Tego, co się dzieje teraz. Przedłużania się sporów prestiżowych o dolinę Sinoth, upokorzenia Karhidu, gniewu, który zrodzi się z upokorzenia, wykorzystania tego gniewu przez rząd Karbidu.
— Wykorzystania? Do jakich celów?
Obsle nie miał za grosz manier. Yegey, delikatny i ironiczny, musiał interweniować.
— Panie reprezentancie, książę Estraven nie jest na przesłuchaniu, tylko u mnie w gościach…
— Książę Estraven odpowie na te pytania, na które zechce, i wtedy, kiedy uzna za stosowne, tak jak robił zawsze — powiedział Obsle obnażywszy zęby w uśmiechu, igła ukryta w kulce tłuszczu. — Wie, że jest tu wśród przyjaciół.
— Biorę takich przyjaciół, jakich znajduję, panie reprezentancie, ale nie liczę już na to, że zachowam ich na długo.
— Rozumiem. Ale przecież możemy wspólnie ciągnąć sanki nie będąc kemmeringami, jak mówimy w Eskeve, co? Do diabła, wiem, za co został pan wygnany, mój drogi: za to, że bardziej kocha pan Karhid niż jego króla.
— Może raczej za to, że bardziej kocham króla niż jego kuzyna.
— Albo za to, że kocha pan Karhid bardziej niż Orgoreyn — wtrącił Yegey. — Czy nie mam racji, książę?
— Nie, panie reprezentancie.
— Uważa pan zatem — powiedział Obsle — że Tibe chce rządzić Karhidem tak jak my Orgoreynem, to znaczy sprawnie?
— Tak myślę. Sądzę, że Tibe, używając sporu o dolinę Sinoth i zaostrzając go w razie potrzeby, może w ciągu roku wprowadzić w Karhidzie większe zmiany niż te, które dokonały się tam w ciągu ostatniego tysiąclecia. Rozporządza modelem, na którym może się wzorować, Sarfem. I umie wygrywać lęki Argavena. Jest to łatwiejsze niż próby wzbudzenia w Argavenie odwagi, co ja usiłowałem robić. Jeżeli Tibe dopnie swego, znajdziecie w nim, panowie, godnego przeciwnika.
Obsle kiwnął głową.
— Odrzucam szifgrethor — powiedział Yegey. — Do czego pan zmierza, książę?
— Do tego: czy na Wielkim Kontynencie jest miejsce dla dwóch Orgoreynów?
— To, to, to, ta sama myśl — powiedział Obsle — ta sama myśl. Zasiał ją pan w moim umyśle dawno temu i od tego czasu nie mogę się jej pozbyć. Nasz cień za bardzo się rozszerzył i padnie też na Karbid. Walka między dwoma klanami, tak; awantury między dwoma miastami, tak; spór graniczny z paroma morderstwami i spalonymi stodołami, tak; ale walka między dwoma narodami? Bijatyka z udziałem pięćdziesięciu milionów ludzi? Na słodkie mleko Mesze, to jest obraz, który sprawia, że moje sny buchają ogniem i budzę się zlany potem… Nie jesteśmy bezpieczni, nie jesteśmy bezpieczni. Ty to wiesz, Yegey, sam to nieraz mówiłeś na swój sposób.
— Trzynaście razy głosowałem przeciwko wdawaniu się w spór o dolinę Sinoth. I co z tego? Frakcja hegemonistów ma do dyspozycji dwadzieścia głosów i każde posunięcie Tibe'a umacnia kontrolę Sarfu nad tymi dwudziestoma. Buduje płot przez dolinę i ustawia wzdłuż niego strażników z garłaczami. Z garłaczami! Myślałem, że od dawna są w muzeum. Daje hegemonistom pretekst, ilekroć oni go potrzebują.
— I w ten sposób wzmacnia Orgoreyn. Ale Karbid też. Każda wasza odpowiedź na jego prowokacje, każde upokorzenie Karbidu przez was, każde umocnienie waszego prestiżu będzie służyć zwiększeniu siły Karbidu, aż wam dorówna, cały kierowany z jednego centrum jak Orgoreyn. I w Karbidzie nie trzyma się garłaczy w muzeum. Nosi je Straż Królewska.
Yegey nalał po następnej miarce wody życia. Orgoccy notable piją ten drogocenny ogień sprowadzony przez prawie osiem tysięcy kilometrów zasnutych mgłami mórz z Sithu, jakby to było piwo. Obsle otarł usta i zamrugał.
— Cóż — powiedział — wszystko to zgadza się z tym, co myślałem i co myślę. I sądzę, że mamy sanie, które musimy wspólnie ciągnąć. Zanim jednak założymy uprząż, mam do pana jedno pytanie, książę. W tej sprawie mam kaptur na oczach. Proszę mi powiedzieć, co to za kombinacje, wykrętasy i figle — migle z tym wysłannikiem z odwrotnej strony księżyca?
A więc Genly Ai wystąpił o zezwolenie na wejście do Orgoreynu.
— Wysłannik? Jest tym, kim mówi.
— To znaczy?
— Wysłannikiem z innego świata.
— Tylko proszę bez tych waszych przeklętych, mętnych karhidyjskich metafor, książę. Odrzućmy całkowicie szifgrethor. Czy pan mi odpowie?
— Już to zrobiłem.
— Jest więc istotą z innego świata? — spytał Obsle, a Yegey dodał:
— I był na audiencji u króla Argavena?
Odpowiedziałem twierdząco na oba pytania. Zamilkli na chwilę, a potem obaj zaczęli mówić naraz, nie starając się ukryć ciekawości. Yegey mówił ogródkami, ale Obsle walił prosto z mostu.
— Jakie było zatem jego miejsce w pańskich planach? Zdaje się, że postawił pan na niego i przegrał. Dlaczego?
Читать дальше