W tym samym czasie stroił lewą ręką swój radioodbiornik. Pośród zabawiających Europę fokstrotów i wystukiwania radiotelegrafu schwycił nagle rosyjskie słowa.
„…już na tym przykładzie możecie się, towarzysze, przekonać, jak najbardziej wartościowe osiągnięcia nauki wypaczają się na gruncie kapitalistycznym. To, co mogło przynieść ogromny pożytek masom pracującym, podnieść ich kulturę, przeobraża się w narzędzie eksploatacji proletariatu… Wynalazek rosyjskiego profesora Wagnera, który w tak dziwnych okolicznościach zginął bez wieści w Niem…”
— Ależ to niezwykle interesujące! — powiedział głośno Braude. — Pasjonujące! Bardzo ranie to intryguje! Trzeba tu wstawić fortepian… Niech pan sobie wyobrazi wielkie dzieła malarskie zamienione w dźwięki… Może usłyszymy nowe symfonie… Albo Schumanowski świetlny „Karnawał”…
„…środek przeciwsenny — mówiono dalej w radiu — spowodował straszliwe bezrobocie… Nędzy robotników nie da się opisać…”
„A mnie Braude przekonywał…” pomyślał Wagner i nie mogąc powstrzymać wzburzenia, wykrzyknął:
— Co za fałsz!
— Fałsz? Jaki fałsz? — zapytał zdziwiony Braude.
— Ddur przybrać różowym kolorem! — odpowiedział zirytowany Wagner.
— Ależ to przecież subiektywne!…
Jeden cel został osiągnięty. Profesor Wagner wiedział, co dzieje się za oknem. Pozostawało teraz wydostać się tam, na wolność, samemu. Plan był już gotowy.
Profesor uśmiechnął się pod wąsem i popatrzył badawczo w twarz Braudemu.
Jego strażnik robił wrażenie śmiertelnie zmęczonego, przeciągał się, ziewał.
— Co to znaczy, profesorze? Skąd ta senność?
— Niech pan sobie wyobrazi, że ja także jestem senny — powiedział Wagner, udając ziewanie. — Obawiam się, że wczoraj przysłano nam surowiec chemiczny o niezbyt dobrej jakości…
— Dziwne… kompletnie zasypiam… Trzeba na wszelki wypadek… a-a— a… uprzedzić…
Spróbował się podnieść, ale natychmiast zwalił się na fotel i zachrapał.
— Gotowe! — zawołał Wagner z radosnym uśmiechem na ustach. — Teraz ten mór pójdzie po całym kraju! Nie obudzą się wcześnie. Jakie to proste! Trzeba było tylko zmienić skład preparatu. Zamiast antytoksyny łykali zwykły, nieszkodliwy proszek magnezji. Działanie wczorajszej dawki pigułek przeciwsennych ustało i teraz śpią jak zabici „naturalnym snem”. Cały Berlin, całe Niemcy pogrążyły się we śnie!
— Wolność! Wolność! — wołał Wagner, nie obawiając się, że obudzi śpiącego Braudego.
Ale jego radość była przedwczesna. Masywne, dębowe drzwi gabinetu były zamknięte z zewnątrz. Trzeba było je rozbić. Obszedł całe laboratorium, szukając odpowiedniego narzędzia. Znajdowały się tutaj tylko lekkie precyzyjne instrumenty i szklane naczynia chemiczne… Pozostawały ciężkie dębowe meble. Profesor chwycił za nie, pracując jak taranem. Meble łamały się, drzazgi pryskały na lewo i prawo, ale drzwi nie poddawały się.
Braude spał tak twardo, że nie rozbudziłyby go nawet armatnie wystrzały.
Z takim wysiłkiem fizycznym profesor Wagner nie pracował jeszcze nigdy. Musiał kilka razy zażywać retardin, środek usuwający zmęczenie, aby zebrać siły. Ale co najważniejsze — upływał drogocenny czas. Minęło już kilka godzin tej szaleńczej pracy. W końcu jedna połowa drzwi poddała się. Profesor odetchnął z ulgą i wygramolił się przez powstały wyłom.
Tutaj mógł się przekonać, jak dobrze go strzeżono: w sąsiednim pokoju znalazł całą świtę strażników. Wszyscy spali twardo, siedząc na fotelach albo leżąc na podłodze. Potężne chrapanie wstrząsało powietrzem. Prosto przed sobą profesor ujrzał gładkie stalowe drzwi, jakie spotyka się w skarbcach bankowych.
Z rozpaczy opadły mu ręce. O tym, żeby rozbić takie drzwi, nie było nawet co myśleć. Można je było tylko wysadzić.
„A dlaczegóżby nie wysadzić?” — przemknęło mu przez myśl.
Naprędce sporządzony środek wybuchowy okazał się niezawodny. Stalowe drzwi ustąpiły. Przeskakując zwały gruzu, błądząc po omacku wśród kłębów gryzącego dymu, profesor Wagner wybiegł do ogrodu. Stamtąd, pokonawszy przy pomocy szczęśliwie znalezionej w ogrodowej altanie drabiny wysoki murowany parkan, wydostał się na ulicę… i natychmiast znalazł się w samym środku uśpionego miasta.
Panowała tutaj martwa cisza. Nic nie zakłócało sennego spokoju. Ulica przedstawiała niezwykły widok. Cała zawalona była stertami ciał śpiących ludzi. Co chwilę trzeba było przez nie przestępować, i Wagner, aby iść szybciej, zszedł na jezdnię. Tutaj stały auta, których pasażerowie także pogrążeni byli we śnie.
Podążył ku skrzyżowaniu, rozglądając się wokół.
Oto na chodniku leży korpulentna dama, głowę ułożyła na nogach listonosza. Kapelusz spadł jej z głowy, parasolka leży nie opodal. Kawałek dalej stoi polewaczka ze śpiącym szoferem. Woda leje się jeszcze z cysterny, podmywając śpiących na ulicy. Niektórzy z nich wzdragało sio, odwracają powoli, ale śpią dalej. Wszędzie walają się cylindry, damskie kapelusze, paczki, węzełki, kartoniki… Na niektórych twarzach zastygł strach. Widocznie ich właściciele dłużej niż inni walczyli ze snem: na ich oczach padali i zasypiali ludzie, i wydawało im się, że miasto i ich samych ogarnia epidemia jakiejś strasznej, nieznanej choroby. Zasypiali ze straszliwą myślą, że, być może, nigdy się już nie obudzą. Innych, na odwrót, sen zwalił prawie w okamgnieniu. Ci mieli twarze pogodne.
Im bliżej skrzyżowania, tym gęściej leżały ciała na trotuarach.
A oto skrzyżowanie.
Wagner zatrzymał się i odczytał na rogu domu nazwę ulicy:.K6nigstrasse”.
„Więc tutaj mnie więziono! Prawie w centrum Berlina”.
Na samym skrzyżowaniu leżał opasły schutzmann, rozłożywszy nogi w poprzek torów tramwajowych. Nawet we śnie nie wypuścił z ręki swojej pałki. O dwa kroki od jego nóg stał tramwaj, zatrzymany widocznie przez motorniczego w ostatnich chwilach walki ze snem.
Dalej widać było dwa tramwaje, które się zderzyły. Jeden wagon był na wpół rozbity. Część ludzi wypadła na jezdnię. Byli wśród nich zabici i ranni. Okrwawione trupy leżały na przemian ze śpiącymi, pozostałymi przy życiu. Obok dziewczynki ze zgruchotaną ręka leżała spokojnie śpiąca kobieta, widocznie matka… Jak będzie wyglądało ich przebudzenie?… „Pogrążenie miasta w niespodziewany sen pociągnęło jednak za sobą ofiary! — pomyślał Wagner. — To bardzo przykre, ale nie mogłem tego uniknąć”.
Z otwartych okien i drzwi wielopiętrowego budynku buchał czarny dym. Profesor westchnął i mimowolnie zasępił się. Ratować? Co może zrobić sam? Nie ma zresztą czasu. Odwróciwszy się od domu, szybko pomaszerował w dół Konigstrasse, obok znanych budynków Muzeum Higieny i Muzeum Strojów Narodowych, w stronę mostu Kurflirsta.
Tutaj zdziwiło go pojawienie się kilku ludzi, którzy nie spali. Byli to nędznie odziani biedacy z przedmieścia — bezrobotni albo włóczędzy. Niesamowicie rozbrzmiewały ich krzyki w martwej ciszy śpiącego miasta. Nie otrzymywali oni służbowego „przeciwsennego przydziału”, nie mieli także pieniędzy na zakup cudownych pigułek. A jeśliby i mieli, to wątpliwe, czy by kupili: sen to jedyny przyjaciel biednych i pokrzywdzonych… I dlatego, wyspawszy się w nocy, zjawili się tutaj, zwabieni wieścią o sennym mieście.
Poprzez ogromne witryny kawiarń i sklepów widać było, jak ci mieszkańcy suteren i przedmieść dojadali resztki z talerzy, pili wino prosto z butelek. Zrzucali swoje łachmany w sklepach z gotową odzieżą, ubierali się w modne garnitury, nie pasujące do ich wychudłych, zniszczonych nędzą twarzy, zarzucali tobołki na plecy i, zapinając w pośpiechu guziki, biegli do innych sklepów.
Читать дальше