O’Mara przerwał na chwilę i podjął przemowę już spokojniejszym głosem.
— Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby panu pomóc. Wiem, że obecnie pan cierpi i ciągle nie może uporać się z poczuciem winy większym niż zapewne wszystko, co spotkałem dotąd w literaturze przedmiotu czy wieloletniej praktyce. Zapewne każdy, oprócz pana, zginąłby już dawno przytłoczony podobnym ciężarem. Jestem pod wrażeniem pańskich umiejętności kontrolowania emocji, przeraża mnie jednak poziom odczuwanej przez pana obecnie frustracji. Zrobię, co się da, aby panu w tym ulżyć. Zapewne nikt tutaj nie jest zdolny pana zrozumieć w podobnym stopniu jak ja.
Niemniej zrozumienie i współczucie to tylko półśrodki, które łagodzą objawy, a nie leczą samej choroby. Dlatego mówię panu o tym teraz po raz pierwszy i ostatni. Od tej chwili będę wymagał posłuszeństwa i wypełniania wszystkich, nawet nudnych zadań. Nikt już nie będzie tu panu współczuł. Rozumie mnie pan?
— Rozumiem, że mam schować dumę i ponieść karę, na którą zasłużyłem.
O’Mara wydał nieprzetłumaczalny dźwięk.
— Skoro pan tak uważa. Gdy zmieni pan zdanie i zacznie przypuszczać, że być może wcale pan na to nie zasłużył, będzie to oznaczać początek zdrowienia. Teraz przedstawię pana reszcie naszego personelu.
Zgodnie z tym, co powiedział O’Mara, praca była dość monotonna, chociaż przez kilka pierwszych tygodni ciągle zbyt nowa dla Liorena, aby miał czas się nudzić. Poza okresami snu czy odpoczynku oraz przerwami na posiłki nie opuszczał biura. Mózg był w tym czasie najbardziej eksploatowanym ze wszystkich jego organów. Zaangażowanie w nowe obowiązki i rzetelność, z jaką je wypełniał, spotkały się z pochwałami ze strony porucznika Braithwaite’a oraz stażystki Cha Thrat. Jednak nie ze strony O’Mary.
Jak szybko mu wyjaśniono, naczelny psycholog nigdy nikogo nie chwalił. Podobno dlatego, że jego zadaniem było upuszczanie pary, a nie rozpalanie pod kotłem. Lioren nie rozumiał tego wyjaśnienia, nie miało ono żadnego klinicznego uzasadnienia i było wątpliwe semantycznie. Ostatecznie uznał, że musiało chodzić o coś, co Ziemianie nazywali żartem.
Był coraz bardziej ciekaw dwójki swoich współpracowników, jednak żadne z trojga nie miało dostępu do akt pozostałych, sami zaś nigdy nie poruszali tematów prywatnych, o nic nie pytali i sami nie odpowiadali na podobne pytania. Może była to niepisana zasada, a może O’Mara nakazał ostrożność w kontaktach z Liorenem, pewnego dnia jednak okazało się, że cokolwiek to było, nie obowiązywało poza pomieszczeniami służbowymi.
— Powinieneś odejść na chwilę od ekranu, Lioren — powiedziała Sommaradvanka, szykując się do wyjścia na południowy posiłek. — Ile można siedzieć nad raportami Cresk-Sara. Pora naładować akumulatory.
Lioren zawahał się. Nie był pewien, czy ma ochotę na spacer zatłoczonymi korytarzami i wizytę w równie tłocznej stołówce ciepłokrwistych tlenodysznych.
— Komputer kateringu został zaprogramowany na dania tarlańskiej kuchni — dodała Cha, zanim zdążył odpowiedzieć. — Wszystko syntetyczne, ale na pewno lepsze niż ta papka z naszych automatów. Pewnie teraz jest urażony, że jedyny Tarlanin obecny w Szpitalu nie raczył nawet spróbować jego kuchni. Może przejdziesz się jednak, aby go uszczęśliwić?
Cha musiała wiedzieć tak samo dobrze jak on, że komputery nie znały podobnych odczuć. Możliwe zatem, że był to sommaradvański żart.
— Przejdę się.
— Ja też — odezwał się Braithwaite. Lioren po raz pierwszy był świadkiem pozostawiania biura bez jakiegokolwiek nadzoru i zastanowił się nawet, czy nie ryzykują w ten sposób krytyki ze strony O’Mary. Jednak zachowanie współpracowników, którzy w uprzejmy, ale zdecydowany sposób zniechęcali po drodze każdego, kto chciałby na chwilę go zatrzymać i porozmawiać, sugerował, że działali w porozumieniu z naczelnym psychologiem. W stołówce szybko znaleźli trzy miejsca przy stole przeznaczonym dla Melfian i usadzili Liorena między sobą. Poza nimi siedziały tam trzy Kelgianki, które w bezceremonialny sposób rozprawiały o wadach niewymienionej z imienia siostry oddziałowej. Tym razem trudno było uniknąć rozmowy, szczególnie w przypadku tak dociekliwych z natury współbiesiadników.
— Jestem siostra Tarsedth — odezwała się jedna z Kelgianek, zwracając stożkowatą głowę w stronę Liorena. — Twoja sommaradvańska przyjaciółka zna mnie dobrze, bo razem odbywałyśmy staż, jednak nie wiem, czy mnie poznaje, bo zawsze utrzymywała, że nie odróżnia Kelgian. Ale to z tobą chciałam zamienić kilka słów, kapitanie Lioren. Jak się czujesz? Czy twoje poczucie winy nie powoduje dolegliwości psychosomatycznych? Jaką terapię zaproponował ci O’Mara? Czy jest skuteczna? Jeśli nie jest, czy mogłabym ci jakoś pomóc?
Braithwaite wydał nagle serię urywanych dźwięków i poczerwieniał na twarzy.
Tarsedth tylko spojrzała na niego przelotnie.
— Ludziom często zdarza się coś takiego. Ich drogi oddechowe połączone są w górnym odcinku z przewodem pokarmowym. Pod względem anatomicznym Ziemianie nie należą do szczególnie udanych tworów przyrody.
Lioren skoncentrował się przede wszystkim na Kelgiance. Pytania, które zadała, trącały bolesne struny, jednak sama siostra Tarsedth była pod względem anatomicznym wręcz piękna. Należała do grupy DBLF, miała długie, cylindryczne ciało pokryte falującą energicznie srebrzystą sierścią. Zdawać by się mogło, że wiatr targa nieustannie jej gładkimi włosami, co jednak miało swoje znaczenie. Właśnie dlatego Kelgianie nie zwykli owijać niczego w bawełnę.
Organy mowy tych istot nie były zbyt dobrze rozwinięte, dlatego też brakowało im zdolności modulowania mowy. Kompensowali to falowaniem sierści, która spontanicznie i w niekontrolowany sposób odzwierciedlała ich emocje. Z tego powodu obca była im sztuka dyplomacji, nie wiedzieli, co to poczucie taktu czy nawet zwykła uprzejmość. Zawsze mówili dokładnie to, co myśleli. Inne postępowanie mijałoby się z celem, skoro sierść i tak wszystko zdradzała. Słowne podchody praktykowane przez wiele innych gatunków często irytowały Kelgian.
— Nie czuję się najlepiej — odpowiedział Lioren. — Jednak bardziej w znaczeniu psychicznym niż fizycznym. Nie wiem jeszcze, na czym dokładnie polega terapia przewidziana przez O’Marę, jednak fakt, że właśnie po raz pierwszy zdecydowałem się odwiedzić stołówkę, wskazuje na to, że chyba zaczyna ona działać albo też mój stan poprawia się niezależnie od niej. Jeśli twoje pytanie wynikło nie tylko ze zwykłej ciekawości i oferta pomocy złożona została na poważnie, sądzę, że powinnaś zwrócić się z nią do naczelnego psychologa, który lepiej niż ja mógłby ocenić jej przydatność.
— Zgłupiałeś? — spytała Kelgianka, jeżąc włos. — Nie śmiałabym zadać mu podobnego pytania. Wyrwałby mi wszystkie kudły.
— I to bez znieczulenia — powiedziała Cha, gdy Tarsedth odchodziła od stołu.
Brzęczyk podajnika, z którego zjeżdżały już ich tace, zagłuszył odpowiedź Kelgianki.
— Więc to jest tarlańskie jedzenie — mruknął Braithwaite i czym prędzej odwrócił wzrok od talerza Liorena.
Wprawdzie Ziemianie rzeczywiście używali tego samego otworu ciała zarówno do jedzenia, jak i do wydawania dźwięków, ale Braithwaite nie przerwał rozmowy z Cha. Z konieczności w ich dialogu zdarzały się jednak przerwy, które Lioren mógłby wykorzystać. Oboje czynili wyraźnie co w ich mocy, aby odwrócić jego uwagę od sąsiednich stolików, skąd nieustannie śledziły go najrozmaitsze, ale uważne narządy wzroku. Niemniej w przypadku istoty, która musiała podjąć świadomy wysiłek, aby nie spoglądać równocześnie we wszystkich kierunkach, podobne starania były skazane na niepowodzenie. Lioren zrozumiał, że jego psychoterapia nie będzie należeć do szczególnie łagodnych.
Читать дальше